Społeczeństwo

Zdjęcie z Panem Bogiem

Jak batiuszka i doktor chorym pomagają

Doktor Paweł Grabowski i ksiądz Jarosław Szczerbacz w Nowej Woli. Doktor Paweł Grabowski i ksiądz Jarosław Szczerbacz w Nowej Woli. Anna Musiałówna / Polityka
Od kiedy doktor i batiuszka się spotkali, pani Lidii otworzyło się niebo, pan Genadiusz słyszy śpiewy, a Ludmiła ma zdjęcie z Panem Bogiem.
Joanna (z lewej) prowadzi zajęcia plastyczne dla podopiecznych ośrodka.Anna Musiałówna/Polityka Joanna (z lewej) prowadzi zajęcia plastyczne dla podopiecznych ośrodka.
Marek z rodzicami - Lidią i Mikołajem.Anna Musiałówna/Polityka Marek z rodzicami - Lidią i Mikołajem.

Batiuszka Jarosław mówi, że to palec boży, że doktor Paweł trafił do Nowej Woli. I palec rzeczywiście w tym był. Nie tyle boży, co biskupa Jakuba, ordynariusza prawosławnej diecezji białostocko-gdańskiej. Na spotkaniu w Warszawie biskup wyjął kalendarz i palcem pokazał doktorowi adres: Nowa Wola, gmina Michałowo, województwo podlaskie. Taka wieś, 320 mieszkańców, jedno skrzyżowanie. Po jednej stronie cerkiew, po drugiej szkoła, po trzeciej drewniana chata pana Genadiusza, a po czwartej pole.

No i jeszcze znak drogowy: „Białystok 40”. To nie do końca taki znak, jaki doktor sobie wyobrażał. Miało być bliżej Supraśla, tam gdzie uzdrowisko i muzeum ikon, gdzie trochę więcej ludzi, jakaś racja bytu większa. Ale po tych trzech latach już wie, że nawet jeśli coś sobie w głowie ułożył, to jeszcze nie znaczy, że tak będzie.

Głupie zęby

Paweł, jeszcze nie doktor, uczył się wieczorem do egzaminu na stomatologii. W telewizji zobaczył profesora Łuczaka, który opowiadał o zakładaniu jednego z pierwszych w Polsce hospicjów w Poznaniu. To był początek 1990 r. Pomyślał sobie: oni takie fajne rzeczy robią, a ja tu się uczę o tych głupich zębach.

Po drugich studiach z medycyny, specjalizacji z chirurgii szczękowo-twarzowej, specjalizacji z medycyny paliatywnej, przeprowadzce z Krakowa do Warszawy, 10 latach pracy w Centrum Onkologii, stopniu adiunkta, to do niego wróciło. Pomyślał sobie znów. Awansować? Wspinać się wyżej? Tylko po co? Dla pieczątki? Dla kogo? Tak mu się życie ułożyło, że jest sam. Na Podlasie jeździł od lat – a to ślub, a to chrzciny u przyjaciół. Koledzy lekarze wiedzieli, że ma predyspozycje. Chciał założyć swoje hospicjum. Ale to jeszcze nie znaczy, że od razu tak było.

Młodzi wyjeżdżają, starzy zostają

Biskup Jakub miał w kalendarzu adres, bo kilka dni wcześniej, to był poniedziałek, rozmawiał w Białymstoku z batiuszką Jarosławem. Chodziły słuchy, że w Nowej Woli gmina zamyka szkołę. Wiadomo, młodzi wyjeżdżają. Za pracą. Do Gródka, do Hajnówki, do Białegostoku, do Warszawy. Zostają starzy. Wsie pustoszeją. Po co utrzymywać szkołę, można busami dowozić.

Ale batiuszka miał sentyment. Nie chciał, żeby budynek się marnował, tak jak inne w okolicy. W końcu to szkoła, do której chodziły jego dzieci. I w której po raz pierwszy pracował jako katecheta. Tutejszy jest. Dokładnie to 130 km stąd na północ – z Nowego Dworu. Po swojemu mówi. Matuszka, żona znaczy, trochę gorzej. Warszawianka. Ale wszystko rozumie.

O batiuszce to mówią, że w której chałupie kto mieszka, umie powiedzieć. I jak dziecko ochrzci, to potem imię pamięta. Chociaż teraz to częściej pogrzeby odprawia. Jak przyszedł te 17 lat temu, w 1995 r., to parafian było 700, teraz 400 zostało. W tamten poniedziałek biskup się zgodził. Parafia będzie starać się o szkołę. Batiuszka szukał pomysłu, co dalej. Gdy latem 2009 r. doktor Paweł przyjechał po raz pierwszy do Nowej Woli, to tak, jakby w korcu maku odnaleziony.

Szkoła za złotówkę

Złotówka – za tyle, po negocjacjach z gminą, parafia dostała szkołę. Doktor i batiuszka wiedzieli, że trzeba założyć fundację. Fundacja Podlaskie Hospicjum Onkologiczne. Prezes: doktor Paweł Grabowski. Wiceprezes: batiuszka Jarosław Szczerbacz. Doktor, jeszcze w Warszawie zamieszkały, poszedł na studia podyplomowe z zarządzania organizacjami pozarządowymi. Recepty i karty pacjenta umiał wypisywać, ale jak statut napisać? Jak ludzi zatrudnić? Jak sponsorów pozyskać?

Jako pracę dyplomową zrobił analizę potrzeb hospicyjnych w regionie. Wyszło mu, że na wschód od Białegostoku to biała plama. Ośrodki są trzy. Trzy w Białymstoku. A przecież po tych wsiach to sami starzy ludzie zostali. Znaczy potrzeba jest. Złotówek też coraz więcej było potrzeba. Remont i przystosowanie budynku na hospicjum stacjonarne wymagały milionów. Z czegoś trzeba było zrezygnować. I znowu wyszło trochę inaczej. Na początku ruszyły jedynie warsztaty terapii zajęciowej.

Bo batiuszka wiedział też o innej potrzebie w regionie. Jak chodził po kolędzie, to widział. Po domach jest poukrywanych tylu upośledzonych. Dostają rentę z pomocy społecznej, ale zajęcia dla nich nie ma. Niektórzy mówią: Dureń, co zrobisz. Szkoła ma dwa piętra. A jakby tak na parterze urządzić im warsztaty terapii zajęciowej? Batiuszka z pięciu najbliższych gmin dostał 200 adresów rodzin. Objechał wszystkie. Od wczesnej wiosny do lata tak jeździł. Z tych 200 tylko 30 osób zgodziło się przychodzić. Po co, pytali. O utratę renty się bali. To był 2010 r.

Znów do szkoły

Pani Lidii to niebo się otworzyło, gdy się dowiedziała, że jej Marek będzie mógł jeździć na warsztaty do szkoły. Gdy miał trzy lata, zauważyła, że coś jest nie tak. Zamiast odpowiadać, powtarzał pytania, węzełki wiązał, chował się zamyślony. Lekarka od razu powiedziała, że podejrzewają autyzm dziecięcy. Ile ona z tym Markiem wyjeździła. Pod Warszawę, do księdza uzdrowiciela, co mu przepisał taki drogi amerykański lek. Do Harrisa z nim poszła nawet. Naprawdę się starała. Czytać i pisać uczyła go w domu sama, do nauczycielki prywatnie chodził, do szkoły podstawowej, do ogrodniczej.

Ale potem to już cały czas w domu siedział. 23 lata tak siedział. Teraz ma 40. Gdy w grudniu 2010 r. szedł pierwszy dzień na warsztaty, akurat była w szpitalu. 73 lata w końcu. Mąż sam go wyprawiał. Pan Mikołaj, 82 lata. Jeszcze za sanacji, w 1930 r. urodzony. Marek już poprzedniego dnia miał wyszykowane ubranie. I teraz codziennie tak. Zaczął dbać o siebie. Głowę trzy razy w tygodniu myje, ogoli się. W torebkę skórzaną pakuje kanapkę na śniadanie, parę złotych, legitymację i dowód osobisty. Bus pod dom o wpół do ósmej podjeżdża, Marek wychodzi i jadą z Solnik do Nowej Woli, 28 km. Po drodze zabierają innych, tak że cały bus się zapełnia. Trzy takie busy już jeżdżą, dowożą i rozwożą po południu.

A jak Marek wraca, to jeszcze drzwi nie zamknie, już opowiada, co robił. Kieszonkowe dostał, gotowali obiad albo pudełko na biżuterię zrobił. Tutaj nie miał co robić. Solniki – 19 osób zostało na stałe, 20 chałup. I jedna krowa. Pani Lidia ma jeszcze swoich 12 kurek. I koguta. Ale córka kurek nie chce, bo dewastują podwórko. Trawę dziobią. Przyjeżdża z Białegostoku z rodziną na wakacje. Stary dom pana Mikołaja, który stoi bliżej drogi, pięknie wyremontowali. W donicach wokół hortensje. Przed wejściem na trawie rozłożyła czarną siatkę ochronną. Ja wam będę kupować i przywozić jajka, mówi, żeby tylko kur nie było. A ogród to w ogóle ładny jest, zadbany. Wcześniej Marek czasem pomagał pielić. Ale motyką walił po warzywach, deptał ścieżki. Pani Lidia nie bardzo chciała takiego pomocnika. Teraz chociaż jest nadzieja, że on sam będzie umiał jakoś sobie poradzić.

Na wózku przed płotem

A pan Genadiusz sam sobie radzi. Raz w miesiącu zajeżdża opiekunka. Nie pójdę do domu opieki społecznej, powtarza jej pan Genadiusz. Już go nikt nie będzie przystosowywał do niczego. Rocznik 1945. Miał 16 lat, gdy pojechał do Kołobrzegu do szkoły. Internat. Z internatu do kopalni na Śląsk. Dom górnika. Potem zabrali go do wojska. Po śmierci matki wrócił w 1989 r. Tu obok mieszkała siostra z mężem. Ale teraz już nikt nie został. Tylko siostrzeniec. Pan Genadiusz wie, że pewnie chętnie by go stąd wygonił. Dom przepisany na siostrę. Ale on się nie ruszy. Polubił być sam. Musiał polubić. Mówi, że przez te podróże całą Polskę ma w dłoni. Tylko ta dłoń już niesprawna. Wózka pchać nie może. Sześć lat temu poszedł na ten wózek. Dlatego, jak do Betlejemki, sklepu znaczy, w Nowej Woli jedzie, to nogami się odpycha. Widzą go wtedy czasem z okien szkoły. Batiuszka zagadywał, zapraszał. Pan Genadiusz woli na wózku przed płotem. Czasem słyszy wtedy śpiewy. Z warsztatów, ze szkoły. Lubi, jak śpiewają. Raz to może i Ludmiłę słyszał, jak klęczała na śniegu i modliła się twarzą do cerkwi.

W domu najlepiej

Ludmiła klęczała twarzą do cerkwi, bo modliła się za zdrowie. „Daj Boże zdrowie dla mego Pana Boga, dla pana doktora i dla pani Asi”. Pan Bóg to batiuszka Jarosław. Pan doktor to rehabilitant Marek. A pani Asia prowadzi zajęcia plastyczne. Ostatnio Ludmiła nie chce przyjeżdżać. Popsuło się jakoś na jesieni. Wróciły ataki padaczki. Zawsze w nocy, od 1 do 3. Mama Eugenia czuwała. Jak tylko słyszała chrapanie, już wiedziała. Teraz na szczęście ustały, ale Ludmiła mówi, że jej i tak w domu najlepiej. Tak już się przyzwyczaiła i tak musi być dobrze.

Ludmiła to najmłodsze dziecko. 46 lat. Już w szpitalu po urodzeniu było wiadomo. Ze dwa miesiące może była w szkole. Nie mogła usiedzieć w ławce, długopisy dzieciom zabierała. Pomogli mamie Eugenii napisać podanie do szkoły specjalnej do Zaścianek. Tylko dyrektor wysłał za późno i się nie udało. Ale dyrektorka z tej specjalnej szkoły to i tak mówiła: Ona nic tu się nie nauczy, co ją nauczycie w domu, ona będzie umiała. Więc została w domu. To drzewa przyniesie, to coś pomoże. Jeszcze jak mąż Eugenii żył, to było lżej. Raz on mógł gdzieś wyjść, raz ona. Już 14 rok, jak go nie ma.

Eugenia ma 75 lat. Czasem Ludmiłę zostawi samą w domu, ona nic nie zrobi. Pod lasem jest cerkiewka nowa pobudowana. W każdą niedzielę przyjeżdża batiuszka na wieczernię, 45 minut. Zachodzą wtedy dwie, trzy kobiety, te bez mężów. A czasem Eugenia sama tylko. Tylko ich dwoch i z nimi Boh, jak mówi batiuszka.

W Nowej Łuce w ogóle pół wsi nowe. Ale właściwie to już nie wieś, to osiedle turystyczne. Są ulice: Topolowa, Świerkowa, Brzozowa. Po prawej stronie mieszkają jeszcze starzy Łuczanie. Już siedmiu tylko takich zostało. Tych, co ich w 1986 r. wysiedlili, gdy budowali zbiornik wodny Siemianówka. Po starej Łuce pływają teraz łódki. Sesję ślubną na wodzie można sobie zrobić. Lewa strona to nawałacz, przyjezdni znaczy, eleganckie domy z drewna albo murowane, z kolumnami i fontanną przed wejściem. Z Nowej Łuki do Nowej Woli 13 km. Eugenia była, jak wyświęcali szkołę. Ładnie to wszystko zrobione. Pierwszego piętra jeszcze wtedy nie było ani windy. Doktora Pawła tylko w telewizorze widziała, jak razem z batiuszką występował.

Hospicjum dojazdowe

Doktor Paweł kupił więc ziemię. W Kobylance, tuż koło Nowej Woli. Miała być duża działka i mały domek. Właściwie wszystko już było gotowe. W styczniu 2012 r. wynajął swoje mieszkanie w Warszawie. Wymówił pracę w Centrum Onkologii. Przeniósł się do Białegostoku. Ale pozwolenia na budowę domu na razie nie ma.

A co do hospicjum, to zapadła decyzja, że będzie dojazdowe. Z siedziby na pierwszym piętrze szkoły do chorego będą jeździć lekarz, pielęgniarka, psycholog, rehabilitant. Ludzie tu nie chcą oddawać rodzin. Starych drzew się nie przesadza, mówią. Zespół już jest. I sprzęt też już jest. Od sponsorów. Inhalatory, wózek inwalidzki, koncentratory tlenu. Jeden koncentrator dostał na razie znajomy batiuszki. Prawosławny ksiądz, któremu ojciec umiera na raka. Razem dzwonili do każdego białostockiego hospicjum i wszędzie była odmowa. Koszty benzyny, dojazdu, wynagrodzenie pielęgniarki. Nie opłaca się. Ludzie dzwonią już do batiuszki, pytają. Dzwoniła pani Basia z Michałowa z kwiaciarni i pani Basia z domu kultury. Teściowie im umierali. Obaj zmarli w styczniu. Na razie batiuszka też musi odmawiać. Nie ma pieniędzy.

Od stycznia doktor Paweł rozmawia z NFZ w sprawie dofinansowania. Był już jeden konkurs na kontrakty, ale znaleźli we wniosku błędy formalne. Dyrektor miał jeszcze raz pochylić się nad problemem. Na razie pomagają ludzie. Jak mogą. Na przykład z Hajnówki przyszedł przelew. Kwota: 5 zł. Tytuł: Na windę. Boh w pomoszcz.

Zdjęcie z Panem Bogiem ma Ludmiła. Stoją na nim obok siebie. On w jasnej sutannie. Ona elegancka, w fioletowej bluzce. Lubi to zdjęcie. Trzyma je w koszulce, takiej na dokumenty. Gdy oglądała to zdjęcie ostatnio, mama Eugenia zapytała: Ludmiła, kiedy ty znów Pana Boga odwiedzisz? Ludmiła burknęła: A po cholerę mi on?

1 proc. podatku

A Marek boi się, że zostanie sam. Co jakiś czas słychać, że ktoś umiera, do kogoś karetka przyjeżdża. Do pani Lidii i Mikołaja też lekarz przychodzi. Marek dopytuje, czy brali leki. Rano wstaje gotować z nimi śniadanie. Pani Lidia bierze go wtedy z powrotem do łóżka. Przykryje, ucałuje, mówi: Synulku, poleż jeszcze, poleż, odpocznij, uspokój się. Marek bierze wtedy radio i słucha. Parę razy zapytał pana Mikołaja: Jak ja sam będę żył?

Dziś Fundacja Podlaskie Hospicjum Onkologiczne w Nowej Woli prowadzi warsztaty terapii zajęciowej dla niepełnosprawnych oraz hospicjum domowe. Remont budynku szkoły, wyposażenie i dotychczasowe funkcjonowanie umożliwiły dotacje od sponsorów: instytucji, firm i osób prywatnych. Warsztaty terapii zajęciowej są dofinansowane z Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. W tym roku po raz pierwszy Fundacja będzie miała również wpływy z 1 proc. odpisów podatkowych. Zgromadzone środki wystarczą na najbliższe 3–4 miesiące działalności hospicjum domowego. Dyrektor NFZ w Białymstoku poinformował, że na razie kontrakt z hospicjum w Nowej Woli nie zostanie podpisany.

Polityka 21.2012 (2859) z dnia 23.05.2012; Na własne oczy; s. 116
Oryginalny tytuł tekstu: "Zdjęcie z Panem Bogiem"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Czytamy i oceniamy nowego Wiedźmina. A Sapkowski pióra nie odkłada. „Pisanie trwa nieprzerwanie”

Andrzej Sapkowski nie odkładał pióra i po dekadzie wydawniczego milczenia publikuje nową powieść o wiedźminie Geralcie. Zapowiada też, że „Rozdroże kruków” to nie jest jego ostatnie słowo.

Marcin Zwierzchowski
26.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną