W mieszkaniu Kasi i Andrzeja na warszawskiej Pradze na ścianie wiszą dwa czerwone pluszowe serca, a w szafie wisi sukienka. Biała sukienka pożyczona od koleżanki na ślub kościelny. 14 kwietnia 2012 r. Kasia jechała w niej na wózku do ołtarza. Gazety pisały wtedy: „Szczęśliwy koniec rocznej batalii” albo „Uparta panna młoda. Wywalczyła zgodę na ślub”. Kasia wyciąga ją czasem, tak po prostu, żeby sobie popatrzeć.
Trzy lata wcześniej
Andrzej: Poznaliśmy się przez Internet, na jednym z komunikatorów, w pokoju dla niepełnosprawnych. Zaczęliśmy pisać do siebie. Pewnego dnia Kasia powiedziała, że zachorował jej opiekun, chciała, żebym przyjechał. Przyjechałem.
Kasia: Od pierwszego wejrzenia się zakochałam. Chociaż Andrzej jest ode mnie dużo młodszy. W tym roku kończę 44 lata, on ma 33. Spodobał mi się, ale nie okazywałam tego. Chciałam go sprawdzić, zobaczyć, kim jest. Czy jest opiekuńczy, troskliwy, czy daje sobie radę z osobami niepełnosprawnymi.
Andrzej: Spotykaliśmy się dość często. Na początku przychodziłem jako wolontariusz. Chodziliśmy na spacery, na piwo do parku Skaryszewskiego. Raz to mi usnęła na wózku po drodze do domu. W radiu internetowym, które prowadziłem, puszczałem jej ulubione piosenki. Stachurskiego, Boysów. Poznawaliśmy się powoli. Przez rok. To było jeszcze przed śmiercią jej rodziców.
Kasia: Rodzice zmarli trzy lata temu, w 2009 r. Oboje na raka, w ciągu dwóch miesięcy.
Andrzej: Do tej pory to oni wszystko załatwiali, Kasia o nic nie musiała się martwić. Nagle została sama.