Stosunkowo wąski ocean
Aleksander Doba zdobył tytuł Podróżnika Roku 2015 National Geographic
Czuł się jak Syzyf. – Im bardziej prąd mnie cofał, tym dłużej i mocniej wiosłowałem. Po pięciu dniach, gdy już mi się wydawało, że wreszcie przesuwam się do przodu, nagle zorientowałem się, że znów jestem w tym samym miejscu – opowiada Aleksander Doba, laureat Super Kolosa 2011 i pierwszy człowiek, który przepłynął kajakiem Atlantyk z Afryki do Ameryki Południowej, wykorzystując wyłącznie siłę własnych mięśni (i woli).
Wygląda trochę jak Robinson Crusoe, trochę jak Rasputin. Bujna siwa broda, długie włosy, głębokie bruzdy na czole. Silne ręce. I skóra kogoś, kto większą część życia spędził pod gołym niebem. – Byłem kiedyś szybownikiem – mówi. – Coś wspaniałego. Lecisz szybowcem, jest cicho, w powietrzu słychać tylko delikatny szum. Wśród szybowników mówiło się, że nic nie zastąpi latania.
Nic. A co dopiero kajak. Tymczasem jako 65-latek Doba znalazł się sam na środku oceanu w – 7-metrowej co prawda, ale jednak łupinie. Jak do tego doszło?
Młoda żona i wojsko
Najpierw była turystyka piesza, nizinna, górska, rower, żeglarstwo i w końcu te szybowce. Przelatał na nich łącznie 250 godzin. Ale po studiach i odpracowaniu trzech lat stypendium w Poznaniu, z rodzinnego Swarzędza przeniósł się za chlebem do Polic. A tam warunki do latania były o wiele gorsze. W dowolnej kolejności: morska bryza, młoda żona, rejon nadgraniczny. – Zamiast latać, wpadałem we frustrację. Latało wojsko – opowiada. – Wracałem do domu, żona pytała: Polatałeś? – No, nie polatałem. I w końcu musiałem to zostawić.
Ale przecież nie dla siedzenia w domu w kapciach. – Kolega z zakładów chemicznych w Policach zaczął przebąkiwać o jakimś spływie, namówił mnie, skusiłem się i tak wciągnąłem w te kajaki.