Głośna książka Izabeli Meyzy i Witolda Szabłowskiego „Nasz mały PRL” (POLITYKA 40) skłania do wspomnień w stylu „mój mały PRL”. Na pierwszy rzut oka po 1989 r. w moim życiu zmieniło się nie tak znów wiele. Mieszkam w tym samym domu, mam tę samą rodzinę, pracuję w tym samym czasopiśmie i robię to samo, na mniej więcej podobnych warunkach. Ale jest jedna wielka różnica – wolność, a konkretnie brak cenzury.
Cenzura była zmorą tamtych czasów. Pamiętam, że w II połowie lat 70., po Ursusie i Radomiu, kiedy zaczęło zachodzić słoneczko Edwarda Gierka, cenzura zaostrzyła się i bywało, że pisałem dwa felietony, żeby ukazał się jeden. Byłem nawet z reklamacją w KC PZPR, który dyrygował cenzurą, dostąpiłem zaszczytu przyjęcia przez sekretarza KC Jerzego Łukaszewicza odpowiedzialnego za propagandę. Miał on przed sobą na biurku kilka skonfiskowanych felietonów, wysłuchał mnie cierpliwie, po czym powiedział: „Może w każdej konkretnej sprawie macie rację, ale systemu nie zmienimy”.
Na tym rozmowa się skończyła. Czy myśmy chcieli zmienić ustrój? Zmienić w sensie „obalić”, zamienić na inny – nie, myśmy w POLITYCE chcieli system ówczesny naprawiać, ulepszać, może nawet ratować przed nim samym, ponieważ nie wierzyliśmy w możliwość jego upadku. Jak pisał w swoim dzienniku Zygmunt Mycielski – człowiek z innej niż my parafii, hrabia, działacz opozycji, sygnatariusz rozmaitych listów protestacyjnych – panowało przekonanie, że „nie może być inaczej”.
Ponieważ coraz mniej osób pamięta, jak działała cenzura, może warto przypomnieć, że bywało różnie.