Społeczeństwo

Życie polityczne dzikich

Ubiegły tydzień należał do Stanów Zjednoczonych. Amerykanie mieli prawdziwy wybór. Z jednej strony biały milioner, który – jak mówią Amerykanie – urodził się ze srebrną łyżeczką w buzi, syn biznesmena i ministra. Polityk inteligentny, doświadczony, ale lawirant, który w życiu starał się zagarnąć jak najwięcej władzy oraz pieniędzy, przekonany, że skoro jemu się udało, to każdemu może się udać. Z drugiej strony polityk z korzeniami rodzinnymi w Kenii i na Hawajach, elegancko zwany dziś Afroamerykaninem, o poglądach centrolewicowych, prawnik, doświadczony w pracy z biedotą. W odróżnieniu od Romneya, Obama miał dzieciństwo trudne i nieuporządkowane. Dzieciństwo obu tych polityków ukształtowało w pewnym stopniu ich poglądy.

W młodości miałem dwie książki, z których „uczyłem się Ameryki” – Józefa Chałasińskiego „Kultura amerykańska” oraz Maxa Lernera „America as a Civilization” (Ameryka jako cywilizacja). Chałasiński był znanym polskim socjologiem, uczniem Floriana Znanieckiego, na starość przetłumaczył na polski fundamentalną pracę Bronisława Malinowskiego o życiu seksualnym dzikich. Książka Chałasińskiego ukazała się w 1962 r., w czasach, kiedy w obozie pokoju i postępu Stany uchodziły za imperium zła. „Kultura amerykańska” była zdumiewająco rzeczowa i prawdziwa.

Pierwszym „podręcznikiem Ameryki”, jaki przeczytałem po przyjeździe do USA (1962 r.), była wspomniana książka Lernera. Autor, podobnie jak Obama, na własnej skórze przeżył amerykański sen. Syn imigrantów z Rosji (miał 5 lat, gdy przybyli do USA), studiował na znakomitym uniwersytecie Yale, zrobił doktorat, z czasem został znanym komentatorem i felietonistą.

Polityka 46.2012 (2883) z dnia 14.11.2012; Felietony; s. 102
Reklama