Zdolny reporter śledczy potrafi zamienić w aferę wszystko, czego się dotknie. Przykładem Cezary Gmyz, który na kilkanaście dni przed odnalezieniem trotylu na pokładzie rozbitego pod Smoleńskiem Tu-154 zainteresował się jednym z ważnych ludzi polskich służb specjalnych Kazimierzem Mordaszewskim i od razu odkrył jego nazwisko na zamieszczonej w sieci liście liderów i uzdrowicieli groźnej sekty Himawanti.
O tym, że nazwisko odkryte przez Cezarego Gmyza na liście liderów i uzdrowicieli Himawanti było nazwiskiem Kazimierza Mordaszewskiego, dobitnie świadczył fakt, że osoba figurująca na tej liście też nazywała się Kazimierz Mordaszewski. Cezary Gmyz zdecydował się ujawnić tę bulwersującą sprawę w dzienniku „Rzeczpospolita”. Czas naglił, gdyż Mordaszewski był poważnym kandydatem na wiceszefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, a w dodatku bliskim współpracownikiem szefa ABW Krzysztofa Bondaryka związanego z PO. W tym samym numerze gazety, opierając się na informacji Cezarego Gmyza o wykryciu nazwiska Kazimierz Mordaszewski na liście uzdrowicieli Himawanti, dziennikarz Rafał Mierzejewski w wywiadzie z dominikaninem będącym znawcą sekt otwarcie przyznał, że kandydat na szefa ABW to uzdrowiciel tej sekty.
Kiedy wydawało się, że kraj stanie w obliczu poważnej afery na styku PO–służby specjalne–sekta Himawanti, kilka dni temu „Rz” zamieściła sprostowanie dziennikarza Rafała Mierzejewskiego. Czytamy w nim, że pan Mordaszewski nigdy nie był uzdrowicielem ani członkiem sekty Himawanti, a autor sprostowania, czyniąc taką sugestię, popełnił błąd, za który przeprasza.
Cezary Gmyz jako dziennikarz niepokorny na razie za nic nie przeprosił i niczego nie sprostował, co może oznaczać, że nadal sprawę bada.