Dziś wiemy już, że zdemaskowanie terrorysty Brunona K. możliwe było wyłącznie dzięki wysiłkom ABW. Postanowiłem zobaczyć, jak wygląda codzienna praca w miejscu, gdzie sukces ten się narodził – w Sekcji ds. Inspirowania i Zwalczania Działalności Wybuchowej ABW.
– Nie, nie. Więcej agentów nie dam, bo nie mam! – Szef sekcji rzuca słuchawką z takim impetem, że przekrzywia mu się na głowie służbowa kominiarka. – Sam pan widzi, jaka jest sytuacja – rozkłada ręce, odwracając się do mnie na obrotowym fotelu. – Brakuje wszystkiego: funduszy, uprawnień, a przede wszystkim ludzi do pracy operacyjnej.
Niedawno Brunonowi K. musiał przydzielić dwóch agentów ABW. Ale przypadek Brunona K., powiada, to tylko czubek góry lodowej. Takich rozsianych po Internecie Brunonów K. jest obecnie kilkuset. – Każdemu trzeba posłać agenta, a na etatach mam ograniczoną liczbę ludzi. Wszyscy są już zaangażowani w jakieś przedsięwzięcia terrorystyczne. Aktywność różnej maści szaleńców jest w sieci tak duża, że część naszych musi działać pod przykrywką w kilku spiskach naraz. Są przemęczeni, czasem trudno im się połapać, na zebraniu której grupy spiskowców akurat są.
– Rozumiem, że skutki mogą być fatalne?
– Nie oszukujmy się, osoby, z którymi pracują nasi agenci, to ludzie nienormalni, niestabilni psychicznie, często zupełnie nieprzewidywalni. Jednego dnia chcą wysadzić to, drugiego tamto, a trzeciego nie są pewni, czy w ogóle coś wysadzą. Jeśli zorientują się, że w ich otoczeniu działa agent, mogą zrezygnować ze swoich planów albo wyprzeć się, że cokolwiek planowali, i zrzucić wszystko na agenta. A wtedy żmudna robota, polegająca na inspirowaniu i kontrolowaniu tych niebezpiecznych ludzi, idzie na marne.