Zyzio! Nasz kochany Zygmunt Kałużyński doczekał się biografii! Nic dziwnego – z takim życiorysem nietrudno o biografa. Tytuł (jego własny): „Pół życia w ciemności”. Autor – Wojciech Kałużyński, daleki powinowaty (albo i nie), z którym widzieli się chyba tylko kilka razy w życiu, pozostając na „per pan”. Rzuciłem się na tę książkę jak na beczkę miodu, gdyż uwielbiałem i podziwiałem Zygmunta, zazdroszcząc mu geniuszu.
Biografia mnie nie zawiodła, lecz najpierw muszę wypłukać piach, który się do niej dostał, i z powodu którego zgrzytam zębami. Ten piach to nieustanne pomawianie Zygmunta o serwilizm. Żadne inne słowo w tej książce nie jest tylekroć powtarzane i odmieniane, jak ów nieszczęsny serwilizm. „Postać dwuznaczna”, „jego daleko posunięty serwilizm”, „wątpliwości co do serwilizmu Kałużyńskiego”, „powszechnie uchodził za krytyka »reżimowego«, skłonnego do serwilizmu”, „dziennikarz na zawołanie”, „wciąż się wysługiwał, chodził na sznurku, wygodnie urządził u żłobu, krytyk dyżurny, na partyjnym postronku”, „w środowisku uznawany za dworskiego i dyspozycyjnego” – to tylko niektóre ziarenka piasku, którymi autor rzuca w oczy.
Wojciech Kałużyński ma oczywiście prawo do własnych ocen, ale świadectwo Leopolda Tyrmanda, który dla niego jest niekwestionowanym autorytetem, plus fakt, że niektóre opinie Zygmunta zbiegały się z gustem partii (krytycyzm w stosunku do teatru Brechta po Październiku czy – zwłaszcza – wobec „kina moralnego niepokoju”) to za słabe przesłanki, by tak jednoznacznie robić z Kałużyńskiego sługusa.