Dom. Ruinę w centrum Wrocławia miasto przekazało stowarzyszeniu Bractwo Więzienne, założonemu przez księdza Jana Sikorskiego, dzisiaj emerytowanego kapłana, niegdyś duszpasterza skazanych. Bractwo zajmowało się ewangelizacją więźniów, nie prowadziło przytułków, dlatego skorzystało z pomocy ojca Włodzimierza, misjonarza z zakonu oblatów. Ojciec Włodzimierz pomagał byłym więźniom, jednego z nich, Jarka, polecił Bractwu Więziennemu – niech się zajmie remontem. Placówkę nazwano Domem Miłosiernego Ojca.
Dom powstawał z ruiny wiele lat. Pieniądze zdobywano z dotacji resortu sprawiedliwości i darowizn od chętnych. Odbudową zajmował się były więzień Jarek. Przy okazji na piętrze wyszykował mieszkanie dla własnej rodziny, zajmuje je dzisiaj z żoną i czwórką dzieci. Bractwo udzielało mu wszelkich pełnomocnictw, oficjalnie występował jako kierownik Domu. W odremontowanych lokalach umieszczano chore ptaki, jak niektórzy z poetyckim patosem nazywali wychodzących na wolność skazańców, którzy nie mieli dokąd wracać. Albo nie umieli powrócić. W więzieniu żyli w rytmie: pobudka, śniadanie, spacer, obiad, kolacja, gasić światło. Za bramą rytm się załamał. Trudno sprostać wolności.
Józef (54 lata). W życiu ani mi nie pomagało, ani nie przeszkadzało, że ojciec był rodowitym Francuzem. Przyjechał po wojnie do Polski, poznał kobietę, ożenił się i został. Ojca szanowałem. Za jego honor w 1980 r. pierwszy raz do więzienia trafiłem.
Poszedłem do restauracji w Bolesławcu. Siedział tam ormowiec, który zawsze do mojego ojca coś cierpiał. Wybuchła ogólna awantura. Ja uspokajałem takiego Gienka, który talerzami rzucał, a w drugiej sali ktoś ormowca pchnął nożem od tyłu. Poszło na mnie, dostałem 12 lat, chociaż pomawiał mnie tylko ormowiec, inni nic nie widzieli.