Nabrzeże kutrowe portu w Gdyni. Cumuje tu „Baltica”, statek badawczy Morskiego Instytutu Rybackiego oraz Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej. Z zaparkowanego nieopodal busika wysypują się aktorzy. Chcą poznać pierwowzory odgrywanych postaci.
Pies to kundel. Prezencji mikrej. Adam Buczyński to typ hemingwayowski – brodaty, masywny oficer mechanik. Aktorzy pytają, jak to było. A więc: 25 stycznia 2010 r., 30 km od brzegu, płynąc „Balticą” z rejsu badawczego oglądali z załogą foki opalające się na krach. Ale jedna foka była dziwna. Ogoniasta jakaś. W końcu przez lornetkę dostrzegli, że to pies. – Padła komenda: „człowiek za burtą”. To ja do tej łodzi ratowniczej, bo akurat jestem jej dowódcą. No i żeśmy tę akcję rozpoczęli – opowiada Adam Buczyński. (Aktorzy dopytują, czy tak zawsze się mówi – że człowiek za burtą, a nie pies. Tak. Wtedy można działać. Kodeks morski każe ratować ludzi , co do innych stworzeń się nie wypowiada). Kontynuując: Baltic trzy razy zsuwał się do wody, nim udało się go wciągnąć. Potem było rozgrzewanie psa i godziny niepewności, czy przeżyje. – Wtedy jeszcze nie znaliśmy doniesień mediów o psie, który aż od Torunia na krze przepłynął Wisłę – opowiada Adam Buczyński. – Podobno już na Wiśle próbowano go ratować, ale się nie udało. Nikt nie wie, co się wcześniej działo z Baltikiem, ale kanapowiec by tego nie wytrzymał.
Pies, ledwo się pozbierał, zaczął chodzić za swym wybawcą. Dobrze trafił. Wcześniej przez kilkanaście lat pan Adam miał innego psa – Sarę. Po jej śmierci zbił trumnę, urządził pochówek w lesie, na polanie, i zamówił pomnik, na który chodził to z kwiatami, to z bożonarodzeniową choinką.
Ale co zrobić z psem z kry?