Sprawa jest poważna. Można się było spodziewać, że spór o związki partnerskie zaktywizuje hałaśliwą reprezentację radykalnie prawicowych środowisk homofobicznych. Okazało się, że odkrył pokłady uprzedzeń i ignorancji w środowiskach zwykle umiarkowanych. Ludzie zajmujący rozsądne stanowisko wobec praw człowieka, mówiąc o związkach homoseksualnych i homoseksualistach, nieoczekiwanie sięgają po argumenty urągające faktom, wiedzy i godności innych.
Polski spór o związki partnerskie to anachronizm zakorzeniony mentalnie w czasach, gdy zastanawiano się, czy kobiety mają zdolność racjonalnego myślenia i czy wobec tego powinny mieć nie tylko prawa wyborcze, ale też równe z mężczyznami prawo do władzy nad dziećmi, samodzielnego dysponowania majątkiem i decydowania, z kim zawrą małżeństwo. Żyją jeszcze ludzie pamiętający, że nie było to oczywiste. Tak jak dziś nieoczywiste dla wielu są prawa mniejszości seksualnych.
Tradycjonaliści mają rację. Prawdziwym tematem i nieuchronnym finałem trwającego sporu jest to, czego najbardziej się boją – zrównanie mniejszości seksualnych w prawach z heteroseksualną większością. Nie tylko związki partnerskie, ale też jednopłciowe małżeństwa posiadające prawo do adopcji i wychowywania dzieci. Dlaczego nie?
David Cameron, konserwatywny premier Wielkiej Brytanii, nie miał wątpliwości, gdy całym swym politycznym autorytetem popierał w Izbie Gmin ustawę o jednopłciowych małżeństwach. Wiedział, że służy konserwatywnym ideom, realizuje politykę dobra publicznego i wzmacnia instytucję rodziny (tej „podstawowej komórki społecznej”), uznając, że podstawą jej istnienia jest miłość dwóch osób. Nie tylko kobiety i mężczyzny.
Podobnie argumentują prominentni amerykańscy konserwatyści, sygnatariusze listu do Sądu Najwyższego, który w ubiegłym tygodniu podpisało ponad stu byłych bliskich współpracowników republikańskich prezydentów, oraz republikańscy gubernatorzy, senatorowie i członkowie Izby Reprezentantów, a nawet Clint Eastwood.