Historia widelcem pisana
Prof. Garlickiego wspomina Piotr Adamczewski
Profesora doktora habilitowanego, autora licznych podręczników i dzieł historycznych Andrzeja Garlickiego poznałem gdy jeszcze większość tych tomów była w kałamarzu, tytułowano go zaledwie docentem, a oprócz zatrudnienia na Uniwersytecie, pełnił funkcję kierownika działu historii w nieistniejącym już od ćwierć wieku tygodniku „Kultura”.
Był to w zamierzchłej przeszłości, czyli kilkadziesiąt kilogramów temu.
Młody podówczas uczony wrócił z kolejnego dłuższego pobytu w Stanach Zjednoczonych i odrabiał w przyspieszonym tempie wszystko to, co stracił skąpiąc dolarów na jadło. Sylwetkę miał niemal sportową.
Imponował i ruchliwością umysłu, i zręcznością poruszania się po warszawskich salonach, i - wreszcie - umiejętnością wynajdywania na dość ubogiej wówczas gastronomicznej mapie stolicy miejsc, które umożliwiały zgrabne połączenie jego obu pasji: intelektualnej dysputy w doborowym gronie oraz zaspokajania silnie rozbudzonego apetytu na dobre jadło. Zwłaszcza ta druga pasja bardzo nas zbliżyła.
Gdy okazało się, że właściwie żaden z lokali nie jest w stanie nas w pełni zadowolić, bo to albo jadło było zbyt kiepskie, albo dyskusję uniemożliwiało zaciekawione poruszanymi przez nas tematami towarzystwo mocno nadstawiające uszu, docent Jędruś wpadł na prosty pomysł: kolegia tygodnika „Kultura” przenieśliśmy na grunt prywatny. Odtąd raz na kilka tygodni zespół spotykał się w mieszkaniach dziennikarzy, by najpierw dyskutować na wymyślone wcześniej tematy (podczas dyskusji nie było wolno wypić więcej niż jeden kieliszek wódki, a o zakąsce nie było nawet mowy), a po 120 minutach wkraczały tzw. osoby towarzyszące czyli mężowie, żony, kochanki lub kochankowie i rozpoczynała się część towarzyska.