Józefę nazywano we wsi pszczółką Mają, bo pracowała od świtu do nocy: własne gospodarstwo rolne, pasieka i praca w spółdzielni produkcyjnej. No i czworo dzieci. Życie pełne harówki. Jej mąż prowadził wiejski sklep – mądry, porządny człowiek.
Wcześniej, jako 14-latkę, Niemcy wywieźli Józefę z rodzinnej wsi na roboty. Trafiła na dobrych gospodarzy. Traktowali ją jak córkę. Nauczyła się u bauera oporządzania pszczół w pasiecie; po przyjeździe do Polski na poniemieckie ziemie też miała swoje ule. Bauer chciał, żeby została w jego rodzinie. Chciał ją adoptować. Ale Józefa poznała chłopaka też wywiezionego na roboty. Urodził się im w Niemczech syn Lucjan. Wzięli ślub. Po powrocie do Polski przypadł im poniemiecki dom i ziemia w pięknej wsi otulonej czterema jeziorami.
Trzy pogrzeby
Syn urodzony w Niemczech skończył technikum budowlane i wyprowadził się do dużego, nadmorskiego miasta. Drugi syn po Akademii Wychowania Fizycznego został nauczycielem, podobnie jak jego siostra po liceum pedagogicznym. Czwarta córka, Justyna, poszła na pielęgniarstwo i też wyjechała. I tak miało być. Józefa dojeżdżała do nich obładowana torbami z wałówką z gospodarstwa i szybko wracała do siebie na wieś. Do roboty.
A potem zaczęły się nieszczęścia i, jak mówią mieszkańcy wsi, nad rodziną zawisło fatum. Umarł mąż Józefy. Córka nauczycielka zatruła się śmiertelnie w mieście czadem. Młodszego syna, nauczyciela WF, znaleziono na ulicy z obrzękiem mózgu. Umarł w szpitalu.
Po śmierci syna Józefa załamała się. Tyle starań, tyle pracy i w końcu jakiś czad, jakiś obrzęk mózgu obraca wszystko wniwecz. Zostało przy życiu dwoje – Lucjan i Justyna, pielęgniarka. Józefa mieszkała w swoim wiejskim domu sama. Jadła na okrągło zupki w proszku, chleb, ser i majonez. Harówka i trzy pogrzeby zrobiły swoje. Podupadły stawy, krążenie, coraz gorzej było z mózgiem. Dopiero w wakacje w domu było, jak kiedyś, gwarno. Zjeżdżały się wnuki, znów było dla kogo gotować i doglądać gospodarstwa.
Najczęściej przyjeżdżała córka mieszkająca sto kilometrów dalej. Józefa musiała brać lekarstwa, więc Justyna próbowała tłumaczyć, jak trzeba je przyjmować. Ale i tak matka brała leki po swojemu.
Testament
Jeszcze przy jakim takim zdrowiu Józefa zapisała dom i ziemię wnukowi – synowi pierworodnego Lucjana. Pominęła dzieci. Jakby wbrew sobie, jakby zaprzeczając, że to one były celem i sensem wszystkiego. Najważniejszy stał się wnuk, oficer policji z dużego miasta. Już z własnym mieszkaniem, już z rodziną.
Córka Justyna oświadczyła wówczas, że skoro wnuk dziedziczy po babci dom i ziemię – a to duże pieniądze – to niech on się babcią opiekuje. Na wsi też tak mówią: spadkobierca ma się zająć osobą, po której dziedziczy. Tak jest sprawiedliwie.
Jednak wnuk pracuje w mieście, nie może przyjechać na wieś. Ale jest rozwiązanie. Jego rodzice – czyli Lucjan z żoną – są już na emeryturze. Mogliby zostawić mieszkanie w mieście i zamieszkać z Józefą. Nie są zadowoleni. Emerytury mają niezłe, do tego Lucjan dostał posadę dozorcy domu, więc mieszkaliby spokojnie w miejskim mieszkaniu. A tu – znów wieś.
Po przeprowadzce rzadko wychodzą z domu. Tyle co do sklepu. To nie jest dawna wieś, gdzie każdy wiedział o wszystkim i o wszystkich, gadało się przez płot i można było zajść do sąsiada prosto z drogi. Wieś obrosła w iglaki, telewizory, samochody. Nie zagląda sobie przez szyby do garnków, patrzy we własne. Tylko że Lucjan z żoną popijają – przeważnie piwo – a to wsi trudno utrzymać w tajemnicy.
Józefa jeszcze czasem wychodziła. Gdy w Boże Narodzenie sołtysowa zaprowadzała ją na jasełka do świetlicy, usłyszała, że nigdy nie było jej tak dobrze, jak teraz. Nic do roboty, czysto, ciepło. Ale potem Józefa przestała wychodzić z domu.
Wieś
Żeby choć słowem powiedzieli, mówi sołtys, że nie dają rady w opiece nad Józefą. Pomogłoby się. Sołtys znany jest z tego, że komu trzeba, stara się pomóc. Ale o niczym nie wiedział.
Podobnie jak Justyna, która przestała przyjeżdżać do matki; zresztą Lucjan z żoną byli jej niechętni. Bo w końcu jest córką, mogłaby się matką zająć. Dlaczego tylko oni?
W gminnym ośrodku pomocy, oddalonym o 6 km od wsi, też o niczym nie wiedzieli. Gdyby Lucjan poprosił o pomoc, od razu umieściliby Józefę w ośrodku opiekuńczym dla przewlekle chorych albo przysłaliby opiekunkę społeczną – tak mówią. Lucjana zresztą stać było, żeby prywatnie nająć kogoś do opieki.
Bo z Józefą z biegiem czasu zaczynało dziać się coraz gorzej. Biegała za kurą, żeby dostać od niej jajko, wychodziła na drogę z krzesłem i czekała na listonosza. Żona Lucjana upominała ją, żeby nie oblewała się przy jedzeniu i piciu, ale bezskutecznie. Zakładała teściowej pampersy, a wtedy Józefa broniła się, podkurczała nogi, wyrywała się. Albo spadała z łóżka. Albo kładła się na ziemię, sądząc, że to łóżko. Nikt nie miał siły jej podnosić. Lucjan też nie. Był po trzech operacjach kręgosłupa. Szurała nocami. Robiła zamęt w dzień.
Raz wezwali lekarza rodzinnego, bo matka się przeziębiła. Mogliby ją wziąć do szpitala. Lekarz nie stwierdził choroby, więc nie wypisał skierowania. Zresztą Józefa, jak była raz w szpitalu, uciekła na ulicę z wenflonem w ręce.
I jeść nie chciała. Gdy jeszcze coś rozumiała, zjadała łyżkę i pytała, czy może się położyć. Żona Lucjana mówiła jej wówczas: jak zjesz wszystko.
Akt
Wtedy rano akurat Justyna zadzwoniła do Lucjana: co z matką? Lepiej nie będzie, odpowiedział brat.
W tym samym dniu postanowił skrócić jej cierpienia. Ale swoje i żony też. Już wcześniej o tym myślał – dużo. Żeby na przykład odstawić jej leki. Ale nie wystarczyło mu odwagi.
O ośrodku nawet nie pomyślał. W jego rodzinie nie oddaje się bliskich do przytułku. Odpowiedzialny jest. Honorowy. Twardy. Skoro matka zapisała majątek jego synowi, musi opiekę nad nią wziąć na siebie. Poświęcić się. Jak za młodu matka – dla niego i rodzeństwa. Najwyżej na siostrę byłby skłonny liczyć – bo córka. Ale nie mógł.
Matka nie spała. Lucjan wziął nóż z kuchni, uderzył raz w szyję. Ostrze weszło na pół długości i przecięło żyłę podobojczykową. Śmierć nastąpiła natychmiast. Nie próbował jej ratować, bo – jak mówi – decyzję podjął świadomie. Umył w kuchni nóż i położył na miejsce. Wrócił do pokoju, usiadł i przyglądał się matce.
Jego żona spała na drugim łóżku w tym samym pokoju. Położyła się przed trzynastą, żeby odpocząć, i zasnęła. Niczego nie słyszała. Nikt nie krzyczał. W końcu Lucjan obudził ją i powiedział: zobacz, co zrobiłem. Zobaczyła krew na szyi Józefy i na dywanie. Matka leżała przy krawędzi łóżka lekko na ukos. Żona Lucjana pomyślała, że teściowa chyba dostała wylewu. Jej ojciec zmarł na wylew i też pokazała się krew. Dzwoń na pogotowie i policję, powiedział Lucjan. Oraz że skończyły się cierpienia. Jej i ich.
Wyszedł na podwórko, usiadł na ławce i zapalił papierosa.
Wyrok
Policja przyjechała po 15 minutach. Ktoś dzwonił, że w tym domu została zabita kobieta. Ja zabiłem, powiedział Lucjan, ona leży w domu. Policjant sprawdził tętno. Nie było.
Policjantka jeszcze na podwórku zaczęła rozpytywać Lucjana, czym to zrobił, ile zadał ciosów.
Zapytał, ile za to dostanie. Za zabójstwo dostaje się 25 lat – powiedziała policjantka. Lucjan siedział spokojny, bez wzburzenia na twarzy, jakby nic się nie stało. Pokazał, gdzie w kuchni leży nóż. Trzymając go w ręku, zacisnął palce na rękojeści: będziecie mieli moje odciski.
Biegła sądowa stwierdziła po badaniach, że Lucjan jest zdrowy na umyśle i może odpowiadać za to, co zrobił. Że działał w stanie dekompensacji osobowościowej, a nie – silnego wzburzenia, kiedy następuje zawężenie pola świadomości, a zachowania są bezładne. Poziom napięcia w tamtym drugim przypadku po czynie zmniejsza się, sprawca zaczyna sobie zdawać sprawę z tego, co się stało i wraca mu kontrola nad sobą. Chce nieść pomoc i zmniejszyć skutki tego, co zrobił. Tego biegła u Lucjana się nie dopatrzyła.
Zdaniem sądu, obecność alkoholu we krwi wyklucza zakwalifikowanie czynu jako eutanazji. Sąd wycenił winę Lucjana na 8 lat. Wieś była w szoku, że tak mało.
W domu Józefy pozostała żona Lucjana. Wieś dziwi się, że może tam wytrzymać w tym pokoju, na tej podłodze. Ale wytrzymuje. Pilnuje domu i ziemi, bo teraz wszystko należy do jej syna. Wnuka Józefy, tego oficera policji, który został w mieście. Już z własnym mieszkaniem, już z rodziną.