Joanna Cieśla: Po ujawnieniu programu PRISM, który umożliwił rządowi w Waszyngtonie wgląd w dane obywateli, gromadzone m. in. przez wyszukiwarki internetowe, serwisy społecznościowe i firmy technologiczne, ośrodek badawczy zapytał Amerykanów o reakcje na te doniesienia. Okazało się, że większość akceptuje inwigilowanie danych telefonicznych, a 45 proc. - poczty elektronicznej, w celu przeciwdziałania terroryzmowi. Jak to możliwe?
Dr Dominik Batorski: Możliwe, ponieważ Amerykanie w znacznie większym stopniu niż Polacy ufają sobie nawzajem i instytucjom swojego państwa. Wierzą, że działają one na rzecz obywateli, w tym przypadku – by zapewnić im bezpieczeństwo. U nas ten poziom zaufania jest dramatycznie niski, a widać to między innymi w języku debaty o kwestiach związanych z dostępem do danych osobowych. Nawet o rutynowych i zgodnych z prawem działaniach firm internetowych i telekomunikacyjnych mówimy „inwigilacja”, „śledzenie”, gdy w mediach anglosaskich używa się częściej zwrotów takich jak „zbieranie informacji”.
Czy można określić sytuacje, w jakich ludzie godzą się na zbieranie danych na ich temat, a w jakich nie? Z jednej strony buntujemy się, gdy nieznany przedstawiciel jakiejś firmy dzwoni na naszą komórkę i zwraca się do nas po imieniu – a z drugiej sami umieszczamy w serwisach społecznościowych mnóstwo osobistych wiadomości.
Najprościej byłoby powiedzieć, że poprzez serwisy społecznościowe udzielamy informacji na swój temat dobrowolnie - w większości przypadków nie zostawiamy ich przypadkowo, to skutek naszego świadomego działania. Ale już nie zawsze mamy świadomość, co z tymi informacjami dalej się dzieje.