Umyj ręce – to słowa, które pamiętam od wczesnego dzieciństwa. Myłem te nieszczęsne ręce przed każdym posiłkiem, bojąc się babci, która terroryzowała nie tylko mnie, ale i moją mamę oraz resztę stołowników. Robiła to jednak w słusznej sprawie. Do dziś ją zresztą błogosławię za wpojenie mi tego, iż także do kuchni nie wchodzi się z brudnymi rękami czy w brudnym ubraniu.
Mam też niemałego bzika dotyczącego czystości w restauracjach, w których bywam dość często. Zarówno w kraju, jak i za granicą. Zawsze zaczynam wizytę (nawet w najbardziej eleganckich lokalach) od zajrzenia do toalety. Jeśli jest czysto i pachnąco, są mydło, ręcznik papierowy lub suszarka, to wiem, że ryzyko związane z jedzeniem poza domem znacznie się zmniejszyło.
Wracając do stolika, staram się zajrzeć do kuchni (czasem nawet bezczelnie potrafię tam „zabłądzić”, by po chwili wycofać się z przepraszającym uśmiechem). Wystarczy jeden rzut oka, by mieć pewność, jaki porządek i obyczaje panują w tym strategicznym i najważniejszym dla mojego podniebienia oraz żołądka miejscu.
Taka lustracja pozwala spokojniej zjeść kolację. Prawdę mówiąc, niemiłe przygody coraz rzadziej zdarzają mi się w lokalach rozsianych po naszym kraju. Zarówno w wielkich miastach, jak i małych miasteczkach, a nawet w wiejskich zajazdach, zapanowała czystość. Być może takich babć jak moja było (i jest) znacznie więcej.
Nie ma też już powodów do wstydu przy porównaniach z zagranicą. Czasem nawet wręcz przeciwnie. Podczas urlopu, który spędziłem na Korsyce, odwiedzałem co wieczór inną restaurację, by dogłębnie poznać miejscową kuchnię.