Ten lokal nie miał łatwego startu. Miejsce bowiem (róg Czerniakowskiej i Gagarina) owiane jest legendą. To tu była słynna „Sielanka”, a później restauracja rozjaśniająca gastronomiczny horyzont PRL-u, czyli „Karczma Słupska”. Wszyscy niemal znawcy rynku przepowiadali Robertowi Sowie klęskę, a niektórzy nawet starali się do tego przyczynić, pisząc o świeżo otwartym lokalu raczej zgryźliwe pamflety niż prawdziwe recenzje.
Sowa jednak jest facetem z charakterem i przetrwał napór niechęci, którą wzmagało powodzenie u publiczności, jakim restauracja szybko zaczęła się cieszyć.
Minął właśnie równo rok od otwarcia wrót sowiego gniazda. Lokal nadal cieszy się wielkim powodzeniem, a to dzięki doskonałemu zespołowi kucharzy i sprawnej obsługi sali. A właściwie sal, bo restauracja ma dwie duże sale otwarte dla wszystkich oraz cztery małe, mniejsze i maciupeńkie tzw. vip-roomy.
Wieczorami bez wcześniejszej rezerwacji raczej nie uda się tu zjeść. W porze lunchu jest luźniej. Karta menu świadczy o profesjonalnym i uczciwym podejściu do biznesu, bo w każdym dziale jest nie więcej jak po cztery dania. Znaczy to, że dania robione są po złożeniu zamówienia, a nie przygotowane wcześniej i rozmrażane lub dogotowywane w ostatniej chwili.
Natomiast lista win jest rozbudowana nadzwyczajnie i liczy niemal 300 tytułów. I jest w czym wybierać.
Podczas niedawnego lunchu udało mi się wypróbować zaledwie cztery dania i mam nadzieję, że kolejne wizyty pozwolą na spotkanie z kolejnymi, bo mój apetyt jest większy niż pojemność żołądka.
Na przekąskę spałaszowałem z zachwytem smażoną grasicę cielęcą (najlepsza jaką w ostatnich latach miałem na talerzu) z kaszanką, podrobami, na puree z kalafiora i wanilii z sosem kaparowo-rodzynkowym (45 zł). Zestawienie subtelnej grasicy z prostacką właściwie kaszanką wydawało się ryzykowne, ale rezultat był olśniewający. Powodowało to zapewne i kalafiorowe puree jak i sos (ostry) kaparowy, ale i (słodki) rodzynkowy.
Aromatyczny krem z leśnych grzybów z purée ziemniaczanym z oliwą truflową i sporym dodatkiem trzyletniego parmezanu (28 zł) to zupa marzeń. Zwłaszcza podana w momencie, w którym polskie lasy straszą pustką na leśnym runie, bo grzybów – na lekarstwo.
Z dwu drugich dań nie umiem ustawić drabinki rankingowej. Polędwica z dorsza atlantyckiego z pieczonymi migdałami i grillowanym kalmarem, podana na czarnej (sepia) soczewicy (79 zł) była równie świeża i równie dobra jak ta, którą jadłem na północy Norwegii w restauracji prowadzonej przez złotego medalistę w konkursie Bocus d’or; a pieczony i marynowany comber z sarny na ziemniakach gratin z truflą i bekonem, w sosie z borowików i grillowanym oscypkiem (95 zł) też mógłby wygrać każdy konkurs na dania z dziczyzny.
Pomiędzy daniami wpadliśmy w ręce cukiernika, który podał sorbet ze szpinaku, szczawiu, z maliną i czarną porzeczką. To wprawdzie pozwoliło zjeść wszystkie zamówione dania, ale i tak na desery nie starczyło sił. Ale to dobrze – będzie pretekst do kolejnych wędrówek na róg Czerniakowskiej i Gagarina!