Ten lokal nie miał łatwego startu. Miejsce bowiem (róg Czerniakowskiej i Gagarina) owiane jest legendą. To tu była słynna „Sielanka”, a później restauracja rozjaśniająca gastronomiczny horyzont PRL-u, czyli „Karczma Słupska”. Wszyscy niemal znawcy rynku przepowiadali Robertowi Sowie klęskę, a niektórzy nawet starali się do tego przyczynić, pisząc o świeżo otwartym lokalu raczej zgryźliwe pamflety niż prawdziwe recenzje.
Sowa jednak jest facetem z charakterem i przetrwał napór niechęci, którą wzmagało powodzenie u publiczności, jakim restauracja szybko zaczęła się cieszyć.
Minął właśnie równo rok od otwarcia wrót sowiego gniazda. Lokal nadal cieszy się wielkim powodzeniem, a to dzięki doskonałemu zespołowi kucharzy i sprawnej obsługi sali. A właściwie sal, bo restauracja ma dwie duże sale otwarte dla wszystkich oraz cztery małe, mniejsze i maciupeńkie tzw. vip-roomy.
Wieczorami bez wcześniejszej rezerwacji raczej nie uda się tu zjeść. W porze lunchu jest luźniej. Karta menu świadczy o profesjonalnym i uczciwym podejściu do biznesu, bo w każdym dziale jest nie więcej jak po cztery dania. Znaczy to, że dania robione są po złożeniu zamówienia, a nie przygotowane wcześniej i rozmrażane lub dogotowywane w ostatniej chwili.
Natomiast lista win jest rozbudowana nadzwyczajnie i liczy niemal 300 tytułów. I jest w czym wybierać.
Podczas niedawnego lunchu udało mi się wypróbować zaledwie cztery dania i mam nadzieję, że kolejne wizyty pozwolą na spotkanie z kolejnymi, bo mój apetyt jest większy niż pojemność żołądka.
Na przekąskę spałaszowałem z zachwytem smażoną grasicę cielęcą (najlepsza jaką w ostatnich latach miałem na talerzu) z kaszanką, podrobami, na puree z kalafiora i wanilii z sosem kaparowo-rodzynkowym (45 zł).