Juliusz Ćwieluch: – Przyszedłem porozmawiać o pana nałogu.
Janusz Piechociński: – W rodzinie mówią, że jestem grzyboholikiem. Przyznaję, że to już nie jest pasja, tylko nałóg.
Jakie ma pan objawy?
Kiedyś, po bardzo udanym wieczornym grzybobraniu, zerwałem się skoro świt na dogrywkę. Żona mówi: gdzie ty lecisz? Byłeś przecież wczoraj, nic tam już po tobie nie zostało. Poszedłem. Zebrałem wtedy tylko sześć grzybów i przynajmniej wiem, że jestem dobrym grzybiarzem.
A co pan robi z owocami nałogu?
Konsumuję, suszę, marynuję. Ale ostatnio to coraz częściej już tylko rozdaję. Jak przejeść 300 kg grzybów? Bo w zeszłym roku tyle tego było. W tym roku skromniej, bo na razie zaledwie 150 kg.
Pan chodzi do lasu czy na grzyby? Z obstawą BOR, znaczy z borowikiem, czy bez?
Bardziej na grzyby. Nie lubię czegoś takiego, żeby chodzić i rozglądać się za ptaszkami. Lubię wpaść i szybko wyzbierać co się da. Stąd m.in. ta moja filozofia powtarzalnych miejsc, do których wpadam. Ale tych miejsc, jak przystało na grzybiarza, nigdy nie zdradzam. Nawet BOR tam nie zabieram. A jak jadę do nieznanego lasu, to najpierw telefonicznie potwierdzam, czy jest po co jechać. Czasem to aż zazdrość bierze. Dzwonił do mnie ostatnio starosta Michalik z Oleszyc w powiecie lubaczowskim i mówi, żeby przyjechać na dwa, trzy dni, bo są takie grzyby, że rąk nie można domyć. Aż mi gula chodziła z wściekłości, jak to opowiadał. Przecież brakuje mi godzin, co dopiero mówić o dniach.
To może nie ma się co męczyć w tym gabinecie.