Niespełna rok temu prof. Philip Zimbardo zjawił się na Śląsku z wykładami i chciał zobaczyć trochę lokalnego życia. W krótkim programie zwiedzania zaplanowano Nikiszowiec – robotniczą dzielnicę, 100 lat wcześniej zaprojektowaną jako nowatorskie osiedle dla pracowników koncernu górniczego, w nowszych czasach okrzykniętą zabytkiem architektury. I spotkanie z mieszkańcami.
Nikiszowiec-zabytek w ostatnich dekadach podupadł. Mężczyźni potracili pracę w kopalni i status głów rodzin, rodziny – środki do życia, a cała dzielnica pogrążyła się w marazmie i niechęci. 3,5 tys. ludzi, w większości marnie wykształconych, przyzwyczajonych do rodzicielskiej opieki kolejnych władz kopalni, nie wiedziało, jak się samodzielnie żyje. Gdy zarząd nad kopalnianymi mieszkaniami przejęła spółdzielnia, wpadali w kłopoty, bo nie płacili czynszu, nawet jeśli mieli za co – zapominali, nie byli przyzwyczajeni. Ktoś zaczął wybijać szyby, podpalać kosze na śmieci, kraść radia z samochodów, wyrywać babciom torebki. Policja jakoś nie rwała się, by robić porządek. Ot, zła dzielnica.
Jak tańczyć i podejmować decyzje
Zimbardo od lat ubolewa, że kojarzą go ze złem. Zasłynął eksperymentem więziennym. W piwnicy Uniwersytetu Stanford w USA, gdzie pracował, zaaranżował areszt, podzielił studentów na więźniów i strażników. Okazało się, że niemal każdy student w roli strażnika był w stanie zamęczyć więźnia, jeśli dostał odpowiednio sformułowane polecenie. W świat poszło: psycholog Zimbardo odkrył, że zło tkwi w każdym człowieku.
Ożenił się z dziewczyną, która kazała mu zakończyć badanie, protestując przeciw przekraczaniu granic w eksperymentowaniu. Była wnuczką rolników spod Rzeszowa – i to jest pierwsze, co go dziś łączy z Polską. Drugie to programy wyższych uczelni. „Psychologia i życie” Zimbardo to w Polsce główny podręcznik na podstawowym kursie psychologii dla kierunków humanistycznych, choć w innych krajach – jeden z wielu możliwych. PWN, wydawca podręcznika, ściąga profesora do Polski na wykłady co najmniej raz na rok.
Ostatnie wykłady są zwykle o dobru. Skoro okoliczności mogą w zwykłym człowieku obudzić zło, to mogą obudzić i dobro, braterstwo. Z takim wykładem przyjechał na Śląsk. Ludzie z Fabryki Inicjatyw Lokalnych, z którymi spotkał się na Nikiszowcu, zadali pytanie, czy on, wielki profesor, widzi szanse na pomoc dzieciom z ich dzielnicy.
Odpowiedział zdawkowo: nie jest psychologiem dziecięcym. Ale samo zaczęło mu się to układać w głowie. Że potrzebne jest miejsce na kilkadziesiąt osób, gdzie każdego dnia działoby się coś innego, co się będzie z wyprzedzeniem ogłaszać. Lokalni artyści niech uczą młodych sztuki, tworzenia i odbioru – malarstwa, muzyki, poezji. Specjaliści – umiejętności społecznych. Zwłaszcza chłopców trzeba uczyć. Tańca na przykład. Bo chłopcy na całym świecie boją się tańczyć – a jak chłopak umie, koleżanki natychmiast go lubią.
Wymyślał dalej: niech uczą się, jak utrzymywać kontakt wzrokowy, o co pytać, jak zaczynać rozmowę. Trzecia gałąź – to byłaby bezpłatna pomoc psychologiczna dla dzieci i rodziców, jeśli uda się ich zachęcić. Codziennie od 15.00, żeby dzieci miały gdzie iść po szkole. Jeden dzień w tygodniu – psychologiczny, następny – społeczny, kolejny na naukę – np. warsztaty filmowe i fotograficzne, albo – do czego może się przydać komputer poza graniem w gry-strzelanki, albo spotkanie z ekonomistą, który uczy podejmowania racjonalnych finansowych decyzji. Oprócz tego rozrywka. Karaoke. Spotkania z młodzieżowymi idolami. Wszystko zorganizowane woluntarystycznie. Tyle na początek.
Co więcej, z czasem okazało się, że bardziej wierzy w ten projekt niż ludzie na miejscu. Waldemarowi Janowi, prawej ręce Centrum Zimbardo (albo ZYC, od angielskiego Zimbardo Youth Center), profesor wyrzuca czasem, że jest przyziemny, taki pesymistyczny po polsku. To Waldemar dostał bowiem od profesora za zadanie zebrać 100 tys. zł potrzebne na rozruch, urządzenie centrum. Na razie jest tylko połowa, dał głównie profesor i jego przyjaciele. Ponadto śląska filia SWPS i Lasy Państwowe (i tu zadziałał trop przyjacielskiej perswazji). Miasto sprzyja mentalnie, ale na razie się nie dokłada.
Ale po kolei. Kilka dni po spotkaniu z profesorem do Fabryki Inicjatyw Lokalnych zadzwonili z Instytutu Psychologii Uniwersytetu Śląskiego, że Zimbardo kazał pomóc, że w to wchodzą. Zadaniem Fabryki będzie znalezienie lokalu. Namierzyli lokal marzenie, kopalniany – dzień przed rozmową trafił do kogoś innego. Potem było całe skrzydło szkoły, też idealne – właśnie oddano je organizacji zajmującej się niepełnosprawnymi. Gdy Waldemar już miał pisać do profesora, że na razie nic się nie da zrobić, ewentualnie trzeba będzie się zmieścić w przyparafialnych pokojach stowarzyszenia, opróżnił się lokal po salonie gier. Własność kopalni, idealny, 80 m w samym środku rynku. No cóż: z niebotycznym czynszem. Tu zadziałała perswazja sąsiedzka i odwołanie do lokalnego patriotyzmu. Na tydzień przed zapowiedzianym na czerwiec przyjazdem profesora podpisali umowę najmu.
Jak znaleźć Zbyszków od żywopłotu
Organizować Centrum już po rozruchu nadal będzie Fabryka Inicjatyw Lokalnych. Merytorycznie wspierać – Instytut Psychologii UŚ. Mówią, że zapału im nie zabraknie. Nawet bez pieniędzy. Instruktorom też – bo i cóż to za poświęcenie wielkie, raz w tygodniu poprowadzić za darmo warsztaty?
Na Nikiszowcu i tak mówią o Waldemarze, Annie i innych ludziach z FIL: wariaci. W 2009 r. zostawili etaty i pensje w Ośrodku Pomocy Społecznej, wierząc, że jako organizacja pozarządowa mogą zrobić więcej. Zdrowi na umyśle takich rzeczy nie robią. Ale i duży szacunek mają wśród lokalnych mieszkańców ludzie z Fabryki Inicjatyw Lokalnych. Raczej im się ufa.
Waldemar Jan zaczynał jako pracownik socjalny na Nikiszu i bardzo tę robotę lubił. Czuł, że pod stagnacją i zniechęceniem z wierzchu coś tu w środku buzuje. Miał na koncie utworzenie z niczego świetlicy środowiskowej – z pomocą podstawówki i parafii św. Anny. Do pracy w tamtej świetlicy przyjął właśnie Annę Solińską, wtedy studentkę z Nikiszowca, która zaraz poszła między ludzi z ankietami. Siadała przy piaskownicach obok matek, podawała formularze przez okno albo czytała ludziom w tych oknach pytania – o problemy, o potrzeby, o to, czy chciałoby im się coś robić dla dzielnicy. Okazało się, że ludzie potrzebują zupełnie czego innego niż tego, co standardowo szacują pracownicy pomocy społecznej. Że nie o bezrobocie im chodzi, ale poczucie sensu. O to, żeby nie mieć kompleksu wobec reszty Katowic.
A przy ankietach, na podwórkach, Anna albo Waldemar zawsze pytali mimochodem: a kto przyciął ten żywopłot? Nie spółdzielnia? Taki Zbyszek? I szukali tego Zbyszka. Energia się kumulowała. Z takich ludzi powstała ich Fabryka.
Kolejne cenne nabytki, które zadeklarowały, że będą pracować przy Centrum, przyszły wraz z Zimbardo. Na przykład Agnieszka Wilczyńska. Jest doktorem psychologii, pedagogiem i badaczką młodzieży. Profesora poznała podczas jednej z międzynarodowych konferencji – akurat opracowała sposoby terapii dla nastolatków zagrożonych wykluczeniem społecznym, oparte na koncepcji perspektyw czasowych Zimbardo, i od razu mieli wspólne tematy do rozmów. W grudniu 2012 r. zajmowała się słynnym gościem uniwersytetu, umówili się, że pokaże mu ciekawe miejsca. To ona przywiozła go na Nikisz. Chce w Centrum organizować praktyki dla studentów zagranicznych pod patronatem UŚ. Bo przecież jeśli na Nikisz zjadą zagraniczni studenci, to może być przełom. Uniwersytet w Palermo, skąd pochodzi profesor, chce współpracować, już podpisali umowę.
Na razie z kolegami z Instytutu Psychologii przygotowują też listę zajęć, które oni zaoferują młodym w ZYC. Jest już kilkanaście pozycji. Agnieszka będzie prowadzić warsztaty dla 14–17-latków o budowaniu celów życiowych oraz o znaczeniu grupy w ich osiąganiu.
Jak na Sycylii wyszło
Gdy poniosło się po Nikiszu, że jakiś słynny profesor będzie coś tu robił dla młodzieży, Julka Kurzępa, 16-latka, która mieszka nad dawnym salonem gier przy rynku, sama zeszła z góry pomóc sprzątać przed remontem. Nie była jedyna – trochę młodych przyszło, bo młody naprawdę nie ma tu co robić. Jest Warchoł, czyli rury koło torów, albo Budowa – opuszczony budynek, ale tam sztywno od dymu, potem ubrania śmierdzą, i tylko piwo się pije.
No cóż: na razie przy Centrum robią coś głównie dziewczyny. Dlatego profesor Zimbardo, gdy w czerwcu wpadł w środek sprzątania, ogłosił, że każda dziewczyna musi przyprowadzić chłopaka.
Ci młodzi chłopacy – zerkają, co to na tym Rynku się dzieje, a jak zapytać, to jeden z drugim wzrusza ramionami. Ale Julka z jednym już o tym rozmawiała, żeby przyszedł – i obiecał. Powiedziała mu: gier wideo w ich Centrum po salonie gier ma nie być, ale może nawet przyjedzie jakiś sławny piłkarz. Większość starszych też tylko się przygląda, ale dodają, żeby Ślązaka zrozumieć. Że to taka natura, co to z entuzjazmem się na nowe nie rzuci. Ale ludzie na Nikiszu naprawdę dość już mają tych kiboli Ruchu Chorzów, którzy zrobili sobie w dzielnicy Katowic delegaturę klubu, do niedawna palili kosze na śmieci, zastraszali, smarowali po ścianach. Więc nie ma w dzielnicy nikogo, kto by się nie cieszył, że zamiast bajzlu – jak mówią o salonie gier, pod którym parkowały ciemne Mercedesy – będzie wreszcie coś z sensem.
Choć są i tacy, co bardzo wiele sobie obiecują. Na lokalnym forum dyskusyjnym ktoś napisał: „Znając osobę profesora, trudno w ogóle zakładać, że o wyborze miejsca zdecydowały wyłącznie jakieś względy emocjonalne, a nie fascynacje zawodowe ciekawą specyfiką nikiszowieckiej czy, szerzej pojmowanej, lokalnej populacji. I to bardzo dobrze. Ze strony prawdziwych naukowców rzeczywiście brakuje nieco zaangażowania w te nasze trudne tematy, związane z specyficznymi problemami kulturowymi na Górnym Śląsku. Zaangażowanie tak wielkiego autorytetu, może być dobrym początkiem”. Oraz, że co niektórym ksenofobom oraz śląskim separatystom pewne proste ludzkie wnioski słynnych naukowców mogą burzyć starannie pielęgnowane doktryny.
A profesor dogląda konsekwentnie. Był we wrześniu, pewnie znów wpadnie w styczniu, kiedy będą ruszać. W szczycie sezonu zimowego. Dał zgodę na nadanie Centrum swojego imienia. Mówi, że trzeba próbować. Bo dobro nie bierze się znikąd. I dodaje, że w Camaracie na Sycylii, w miejscowości, z której pochodzi rodzina Zimbardów, coś takiego już wyszło. Więc dlaczego nie tu.