Nie mogę się uwolnić od widoku Lou Reeda jako „Mężczyzny w dziwnych okularach” w małym sklepiku z tytoniem w komedii „Brooklyn Boogie”. „Tak, palę papierosy” – mówił. „I paru moich przyjaciół od nich zmarło. Ale ja nie wlewam w siebie co chwila ćwiartki szkockiej, więc z tej perspektywy te papierosy raczej służą zdrowiu”. W improwizowanym filmie Wayne’a Wanga i Paula Austera ten człowiek wyglądał i brzmiał dokładnie tak jak na scenie: charyzmatyczny, charakterystyczny, małomówny, nieco zarozumiały, ale zarazem zabawny. Pół wieku kariery scenicznej spędził z gitarą w rękach i ciemnych okularach na nosie, w stereotypowo rockandrollowym czarnym stroju, dzięki któremu Andy Warhol (jak twierdzi sam Reed) zainteresował się kiedyś The Velvet Underground. Po prostu mógł na nich wyświetlać filmy, do których na żywo grali.
Lou Reed to przede wszystkim autor piosenek, których pisanie doprowadził do perfekcji bardzo wcześnie, bo jeszcze jako 22-latek zatrudnił się w firmie Pickwick Records w roli autora przyszłych hitów dla innych wykonawców. Fascynował się bluesem, rhythm and bluesem, a potem stylem doo-wop i rock and rollem, a zarazem zaczytywał się w czasie studiów na Syracuse University w poezji i prozie. Idealną równowagę zapewniła mu współpraca z Johnem Cale’em – kolegą ze szkoły, altowiolistą znającym od podszewki świat muzyki współczesnej. Grupa The Velvet Underground, którą współtworzyli przez kilka lat – w najsłynniejszym składzie ze Sterlingiem Morrisonem i Maureen Tucker – stanowiła pierwszy ważny pomost, przez który wpływy minimalizmu przesączały się do naiwnej wciąż jeszcze, młodej i zabawowej formuły rockowej.
Reklama