Proces
Oskarżony o zabójstwo od 18 lat szuka w sądach sprawiedliwości
Ulica Palisadowa w Warszawie, za hutą, koło cmentarza, miała złą sławę, zsyłano tam „eksmitowanych z dysfunkcją”. Wśród setki rodzin były i zwykłe, po prostu biedne, ale w barakach największą grupę stanowili dawni więźniowie, którzy nie mieli gdzie się podziać, narkomani, alkoholicy. Wszędzie pełno śmieci, potłuczonego szkła, plamy krwi. Biedzie towarzyszyły nieszczęścia i agresja. Ktoś podpalił się w barakach, kogoś zabito, ktoś utonął w podejrzanych okolicznościach – pisał kiedyś w POLITYCE Wojciech Markiewicz.
W październiku 1995 r., po południu, pod sklep alkoholowy po wódkę podjeżdżają z warsztatu samochodowego właściciel Sz. i późniejsza ofiara 19-letni Paweł Piekut. Po kłótni w sklepie – w obecności kilku osób – wracają na libację do warsztatu. Tam pada strzał: Piekut dostaje w plecy. Ale wszyscy musieli już być nieźle pijani, bo nikt nie zauważa, że postrzelony wymaga pomocy. Nikt nie wzywa policji, może bagatelizując ranę, może kryjąc sprawcę? W każdym razie libacja trwa. Dopiero po wielu godzinach ktoś zauważa kałużę krwi. Ofiara trafia do szpitala, gdzie umiera.
Policja wszczyna śledztwo. Na Palisadowej ludzie wiedzą, kto strzelał, ale boją się powiedzieć. Żeby się tu uchować, lepiej nic nie widzieć, nie słyszeć, nie wiedzieć – powtarzają mieszkańcy ulicy.
Sprawę prowadzi młody prokurator, może nie wie, co robić, w każdym razie chętnie korzysta z nowej wówczas instytucji świadka incognito: ktoś zgadza się mówić w zamian za gwarancję zachowania w tajemnicy jego tożsamości. Prokurator nadaje więc świadkowi – nazwijmy go L.W. – odpowiedni status i jego zeznania utajnia. Świadek incognito jako zabójcę wskazuje Waldemara Tyburskiego. Nie tylko on. Sz. – właściciel warsztatu i uczestnik libacji – nie pamięta dobrze zajścia, ale na przedstawianych mu potem fotografiach jako sprawcę strzału wskazuje Tyburskiego, choć ma tylko „60 proc.