To była jedna z rewolucji współczesności. W miejsce tatusiów, którzy nie wiedzieli, w której klasie jest ich dziecko, względnie w miejsce tych srogich, rozliczających i otoczonych wręcz czcią, pojawili się ojcowie eksperci od noworodków. Zmieniający pieluchy, pochylający się nad wanienkami do kąpieli, siedzący nad klockami na dywanach, w parkach z wózkami – podobnie.
W gazetach, reklamie i na portalach też festiwal tatusiów. Przy okazji wprowadzania urlopów ojcowskich i nie tylko – optymistyczne elaboraty, że tata potrafi, powinien i musi. I to lepiej niż matka; jak zauważają pedagog Edyta Zierkiewicz oraz Karolina Stefaniak, językoznawczyni z Uniwersytetu Wrocławskiego, przekaz na temat ojcostwa w ostatnich latach wyraźnie był zbudowany na deprecjacji matek. W eter szło, że matki są emocjonalne, podatne na działanie hormonów, nadopiekuńcze i odtwórczo podchodzą do opieki nad dzieckiem – w kontraście do zrównoważonych i przywracających wychowawczy balans ojców.
Swoje dodały warunki ekonomiczne. Mężczyźni korzystający z urlopów rodzicielskich najczęściej deklarują w badaniach, że ich wybór podyktowały lepsze zarobki żony. W 2012 r. z urlopów (zwanych jak przystało na wicemacierzyństwo tacierzyńskimi) skorzystało prawie 30 tys. mężczyzn, dwukrotnie więcej niż rok wcześniej, i wiadomo, że tendencja jest wzrostowa. Także odkąd w czerwcu 2013 r. wszedł w życie urlop rodzicielski i ojciec może zostać głównym opiekunem niemowlęcia nawet na 40 tygodni.
Same matki zachęcały partnerów do aktywności, a nawet stawiały warunki: wspólny poród, nocne dyżury, wymiana przy zmienianiu pieluch. Bo nie mogąc już liczyć na wianuszek kobiet – matek, babć, kuzynek, sąsiadek – musiały przecież na kogoś liczyć.