Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Społeczeństwo

Pies da ci więcej

Kim są opiekunowie w schroniskach dla bezdomnych zwierząt?

Zaczyna się od wożenia koców, czy puszek z jedzeniem, potem się karmi i dorzuca słomy do bud, wreszcie zdaje się egzamin i zostaje wolontariuszem. Zaczyna się od wożenia koców, czy puszek z jedzeniem, potem się karmi i dorzuca słomy do bud, wreszcie zdaje się egzamin i zostaje wolontariuszem. Piotr Małecki
Nie są starzy, samotni, zaniedbani ani trochę niespełna rozumu, a mimo to opiekują się bezdomnymi zwierzętami.
Wolontariusze ze swoimi podopiecznymiPiotr Małecki Wolontariusze ze swoimi podopiecznymi
Dawid Olejniczak ze swoimi psamiPiotr Małecki Dawid Olejniczak ze swoimi psami
Schroniskowych pupilów dokarmia się czasem prosto z samochodu.Piotr Małecki Schroniskowych pupilów dokarmia się czasem prosto z samochodu.
Jadwiga Więcek z jedzeniem dla jej psów na PaluchuPiotr Małecki Jadwiga Więcek z jedzeniem dla jej psów na Paluchu
Wspólne spacery wokół schroniska na PaluchuPiotr Małecki Wspólne spacery wokół schroniska na Paluchu
Schroniskowe psy bardzo czekają na wyjście z klatki.Piotr Małecki Schroniskowe psy bardzo czekają na wyjście z klatki.

Mają udane związki, rodziny, dzieci, pracę, obowiązki i kariery. Ale to im nie wystarcza. Po pracy i w weekendy zrzucają eleganckie ubrania i jadą do schroniska. Wyprowadzają na spacery, wyczesują, karmią. Potem, trochę brudni i śmierdzący, wracają do domów, gdzie czekają na nich psy albo koty adoptowane z przytułku. Najczęściej stare i chore, które nie miały szans na znalezienie domu. Więc wzięli je oni, na tzw. dożycie.

Jak Przemek przestał bać się psów

Przemysław Olejniczak jest zawodowym żołnierzem, na misjach w Bośni i Kosowie niejedno widział, ale kiedy pierwszy raz wszedł do schroniska na warszawskim Paluchu, serce mu się ścisnęło. To Iza go namówiła, żona. Najpierw, sześć lat temu, tuż przed Bożym Narodzeniem zawieźli dary. Jakieś koce, kołdry, trochę puszek z pokarmem. Po Nowym Roku, w pierwszą sobotę, zgłosili się do regularnej pomocy. Był siarczysty mróz, naprawdę zimno, więc odwiedzających i wolontariuszy było niewielu. Pilotowały ich dwie doświadczone wolontariuszki. Zima jest zawsze najtrudniejszym czasem dla zwierząt w schronisku. Trzeba dbać o to, by dostały jakieś ciepłe jedzenie, dorzucić słomy do bud. Przychodzili więc często. Potem zdali egzamin i zostali zarejestrowani jako wolontariusze. Przemek musiał sam ze sobą stoczyć walkę, bo, wstyd przyznać, ale on, zawodowy żołnierz, po prostu bał się psów. Uraz z dzieciństwa. Psy to czuły i prawie każdy chciał go ugryźć, więc lęk narastał. Postanowił się przełamać i zaczął od dużych psów, tzw. esek, specjalnych. Czytaj: agresywnych.

Pierwszym, z którym miał pójść na spacer, był Ceres, masywny bokser wyglądający bardzo groźnie. Pokazali mu, jak przez kratę założyć pętlę ze smyczy, żeby bezpiecznie wyprowadzić psa. Potem smycz przepina się na obrożę. O ile pies ją ma. Wtedy nie miał. Dziś dla swoich podopiecznych Przemek i Iza kupują bardzo wytrzymałe obroże, załatwili sobie duży upust w znanej firmie. No i mają swoje prywatne smycze z porządnymi karabińczykami. – To jest szalenie ważne ze względu na bezpieczeństwo nasze i psa – mówi Iza. Człowiek jakoś wybrnie z kłopotu, ale pies, który się zerwał podczas spaceru z wolontariuszem i pogryzł innego psa, trafia na kwarantannę, a w aktach ma wpisane pogryzienie, co w praktyce oznacza uśpienie lub schroniskowe dożywocie. – Jesteśmy tu sześć lat i ani razu nie zdarzyło nam się pogryzienie – mówi Iza. Po prostu wiedzą, jak te psy mogą być niebezpieczne.

Amstafy i w ogóle bullowate gryzą inaczej. Nie ­kąsają jak owczarki czy kundelki, tylko łapią i trzymają, zwiększając nacisk. Aż pękną kręgi, jeżeli złapały za kark. Ten pierwszy, którego ­Przemek wyprowadzał, do dziś jest w schronisku i Przemek śmieje się z siebie, że tak się bał poczciwego w gruncie rzeczy boksera. Potem doszły kolejne psy, głównie amstafy albo raczej w typie tej rasy. Wtedy był boom na psy pokroju american staffordshire teriera, hodowane w pseudohodowlach i używane do walk lub kupowane dla szpanu przez młodych dresów. Jeden za drugim teriery typu bull lądowały w schroniskach. I jakoś tak się stało, że Przemek i Iza zakochali się w tych charakternych psiakach. Współpracują z fundacją AST, która stara się znaleźć adopcyjne rodziny dla amstafów w potrzebie.

Sami przygarniają najstarsze, chore, które innego domu nie znajdą. W tej chwili mają pięć: Ciastek, 10 lat, który ma problemy z nerkami i ze stawem łokciowym, więc kuleje; Tyson bez nogi; Dolar, też 10-letni, trochę nieśmiały i lękowy, przez co może się rzucić, ale raczej nie na obcego psa, tylko najczęściej na Ciastka; najstarszy Ksantek, po wylewie, który czasem chodzi, czasem nie, siusia w pampersa. Piąty pies trafił do nich zupełnym przypadkiem i przypadkiem został, yorkshire terier. Przerobił chyba wszystkie choroby świata, ale nieźle się trzyma mimo kilku poważnych operacji. I wydaje mu się, że to on rządzi stadem. A na tzw. tymczasie, w domu tymczasowym, prawie zawsze jeszcze jakiś szczeniak, np. trzymiesięczny Alexander.

Jak Iza nadrabia z nawiązką

Iza, żona Przemka, gdy była dzieckiem, znosiła do domu kulawe psie znajdy. I zawsze rodzice mówili: nie. Iza cierpiała. Teraz, gdy matka robi jej wyrzuty, że tyle pieniędzy ładują w psy, te w domu i te w schronisku, że lepiej poużywaliby życia, odpowiada jej zawsze tak samo: Kiedyś mi zabraniałaś, teraz to nadrabiam z nawiązką.

A z wolontariatem to jest tak, że jak się raz zacznie, to potem nie można przestać. Człowiek jest zmęczony, nie chce mu się wyjść z domu, ale wie, że psy czekają. Bo te schroniskowe świetnie wiedzą, kiedy jest weekend, i wypatrują swoich ludzi. Czekają na wyjście z klatki i podrapanie za uchem. I im gorsza pogoda, im zimniej, tym bardziej trzeba jechać. Zawieźć ciepłe jedzenie, które Iza gotuje tuż przed wyjściem z domu.

W zeszłym roku nie byli chyba tylko w trzy niedziele. – Mam wtedy straszne wyrzuty sumienia – mówi Iza. – I zawsze dzwonię do dziewczyn i proszę, żeby do tych moich perełek, z którymi nikt inny nie odważy się wyjść na zewnątrz, chociaż zajrzały i rzuciły im jakąś parówkę czy trochę chrupek. Poranki są ciężkie. Wynieść Ksantka, wyjść z resztą, jak są szczeniaki, które jeszcze nie wychodzą, bo kwarantanna poszczepienna, to posprzątać u nich, wymyć je, potem nakarmić wszystkie, a prawie każdy je co innego, bo na co innego choruje. Po pracy też czasem nie wiadomo, w co ręce najpierw włożyć. Najgorsze jednak nie jest zmęczenie, tylko chwile zwątpienia. Czy to, co robią, w ogóle ma sens? Bo pewnych rzeczy nie da się przeskoczyć. Jeżdżą do schroniska od tylu lat, a niektóre psy nadal tu są. Ringo, Look, Carmen, Alan. To są właśnie te eski, ich perełki. Iza i Przemek już wiedzą, że one zostaną na Paluchu do końca życia. Na adopcję nie mają szans. Chyba że u nich w domu zwolni się miejsce.

One nie są wcale tak bardzo agresywne – mówi Iza. – To psy trudne, ale do wypracowania. Tylko że z domami adopcyjnymi jest problem nawet dla tych łatwych, ufnych, młodszych, z którymi pracować nie trzeba.

Czasem cuda się zdarzają. Tak było z adopcją Milki, pitbula red nose, więc psa o dość trudnym charakterze (pitbule zaliczane są do ras agresywnych, raczej nie tolerują innych psów) i ze skłonnością do alergii. Nowi właściciele przyjeżdżali do niej aż z Poznania, młodzi, wiedzę mieli niewielką, ale chcieli się uczyć. I byli konsekwentni. Milka jest u nich już od roku i świetnie sobie radzą. Tak dobrze, że zaoferowali się jako dom tymczasowy dla Maxa, psa w typie amstafa. Takie historie sprawiają, że chwile zwątpienia mijają szybciej, niż przychodzą.

Jak Jadwiga spłaca dług

Jadwiga Więcek jest jedyną wolontariuszką w historii warszawskiego schroniska, która, zwolniona, po sześciu miesiącach wywalczyła sobie powrót. Wyrzucono ją za incydent z behawiorystą, ściągniętym do schroniska przez inną wolontariuszkę. Jadwiga miała wtedy pod opieką psa, który się na nią rzucał. Nie ugryzł jej nigdy, ale niewiele brakowało. A nie chciała go stracić, zostawiony w klatce zdziczałby do reszty, więc skoro trafiła się okazja, poprosiła o pomoc. Trener, na którego pies także się rzucił, powalił psa na ziemię i przytrzymał. Ktoś nakręcił filmik i zrobiła się afera. Dla Jadwigi zakaz pracy w schronisku był najgorszą rzeczą, jaka mogła się jej przydarzyć. Nie poddała się i po pół roku bitwę wygrała.

Jadwiga jest na emeryturze: 1100 zł miesięcznie. Pracuje więc, żeby zarobić na psy. Sprząta trzy razy w tygodniu w apartamentach i willach Saskiej Kępy. W domu ma zawsze tylko jednego psa: Agenta. Każdy, który przychodzi, oczywiście ze schroniska, na miejsce poprzedniego, nazywa się tak samo. A że Jadwiga wyciąga ze schronu te najstarsze, najbardziej chore i zabiedzone, na tzw. dożycie, jest już przy trzecim Agencie. Gdyby mogła, dałaby dom nawet sześciu psiakom. Niestety, mąż się nie zgadza. W ogóle z tym mężem to nie był dobry pomysł. Ale już za późno na zmiany. Dostosowuje się zatem, częściowo. Pozostałe psy, które adoptuje, lokuje w hotelach. A dobry hotel, w którym można umieścić schorowanego psa staruszka, kosztuje.

I na to Jadwiga musi zarobić. I na leczenie, to jest najdroższe. Ostatnio dała 500 zł na leczenie nie swojego psa. Nikt inny nie mógł tego zasponsorować, sprawa była pilna, więc pomogła. Do tego, oczywiście, regularne wydatki na jedzenie, które kupuje dla swoich psów na Paluchu. Swoich, czyli tych, które wyprowadza, wyczesuje i karmi. Jest ich ok. 25. Na bazarku kupuje 10–15 kg mięsnych resztek, potem to gotuje. Rano przed wyjściem dodaje ryż, pokrzywę, siemię lniane i zmielone skorupki jajek. Gotowane jedzenie jest lepsze, tak uważa. Zwłaszcza zimą.

Dlaczego to robi? Żartuje, że spłaca dług. Żyje dzięki pierwszemu Agentowi, adoptowanemu ze schroniska w Falenicy. Kiedy go brała, ważył 17 kg zamiast 20–35 kg. Był z nią cztery lata i dwa miesiące. Ale zanim odszedł, uratował jej życie. Wywąchał guz nowotworowy. Nikt nie wie, jak to możliwe, ale tylko jego dziwne zachowanie sprawiło, że Jadwiga poszła się przebadać. Szybka operacja, i dziś jest zdrowa. Spłacać swój dług zaczęła kilka miesięcy po operacji, jak tylko doszła do siebie i córce pomogła w odchowaniu wnuczki, bo skończył się jej macierzyński, a dziecko nie miało jeszcze miejsca w żłobku.

Do psów na Paluchu przychodzi od trzech lat. W tygodniu, weekendów unika, za duży wtedy tłok. Jak tylko ma wolny dzień od sprzątania i nie zawozi wnuczki na jakieś zajęcia, jedzie do schroniska. W ciągu roku szkolnego trzy, w wakacje cztery razy w tygodniu. Odkąd pamięta, zawsze musiała się kimś zajmować. Mamą, cierpiącą na alzheimera, dwójką dzieci, córką chorą na zapalenie opon mózgowych, a potem po poważnej operacji tętniaka. Jednak ma wrażenie, że najbardziej potrzebują jej zwierzaki.

Jak Magdalena wsiąkła

Podobnie Magdalena Płonka, na co dzień elegancka jak z żurnala, którą trudno rozpoznać w roboczym stroju z Palucha. Jest projektantką mody, prowadzi zajęcia z CSR (ang. corporate social responsibility, społeczna odpowiedzialność biznesu) w Międzynarodowej Szkole Kostiumografii i Projektowania Ubioru. Psy miała od zawsze, ale do schroniska pojechała pierwszy raz z ciekawości, z sąsiadami, którzy działali w jakiejś psiej fundacji. I wsiąkła. – Na początku się tylko wyprowadza na spacery, dorzuca słomy, potem zaczyna się gotować i zawozić jedzenie, potem już się kupuje preparaty na pchły i kleszcze – mówi Magda, która na swoje schroniskowe psy wydaje ok. 700 zł miesięcznie. Do tego czasem dochodzą wydatki na hotel, jeżeli jakiegoś psa trzeba zabrać ze schroniska natychmiast, a ona akurat nie ma u siebie miejsca. – Zaczyna się je po prostu traktować tak samo jak te, które są w domu.

Gotowała im wątróbkę z warzywami, makaronem albo ryżem. Ale ponieważ sama jest wegetarianką, odczuwała silny psychiczny dyskomfort i postanowiła swoje psy przestawić na dietę wegetariańską. Teraz przygotowuje im warzywne buliony na maśle, do których dodaje kotlety sojowe, natkę pietruszki, siemię lniane. Psy domowe początkowo trochę grymasiły, schroniskowym smakuje wszystko. Magda była już zaangażowana w obronę praw ludzi, zwierząt i środowiska. Jednak co innego współpraca przy pierwszych na polskim rynku publikacjach dotyczących etyki w modzie (Polskiej Akcji Humanitarnej i Polskiej Zielonej Sieci, potem już samodzielna książka „Etyka w modzie”), a co innego fizyczna praca w schronisku dla bezdomnych zwierząt, gdzie nie pachnie markowymi perfumami. Ale Magda zapewnia, że lepiej czuje się ze swoimi zwierzakami niż na pokazie mody. Z projektowania ubrań i kostiumów właściwie zrezygnowała dla pracy naukowej. Pisze doktorat z CSR na portugalskiej uczelni. Trochę zaczyna jej brakować czasu na wszystko. Ale z opieki nad schroniskowymi psami nie zrezygnuje. Wolontariat to najprostsze realizowanie altruistycznych potrzeb. Przy okazji, śmieje się, być może zaspokaja w ten sposób instynkt macierzyński.

Zwierzęta dają bardzo duże wsparcie emocjonalne. – Jesteś w porządku wobec psa, to on ci da dziesięć razy tyle – mówi Magda. – Pogłaszczesz i już wiesz, że zrobiłeś dobry uczynek. Najwdzięczniejsze są stare psy. Bardzo potrzebują kontaktu, okazują to, a przez swoje doświadczenie są mądrzejsze. Dlatego na Paluchu jej podopieczni to najczęściej psy z geriatrii. Do domu adoptuje psy najstarsze, żeby nie umierały same. Czasem jest tak, że pies w domu odżywa, zaczyna chodzić na spacery. I są ze sobą jeszcze kilka miesięcy. Magda jest przekonana, że w schronisku umarłby szybciej, z samotności.

Przez rok miała dwie suczki, które przestały chodzić. Niektórzy mówili: Uśpij je, one się tylko męczą. Ale Magda jest pewna, że cieszyły się życiem. Były z nią przez wiele lat, przygarnięte z ulicy, rozumiały się naprawdę dobrze. Kupiła stary wózek dziecinny i woziła je na spacery. Suczki siedziały zadowolone w spacerówce, budząc powszechną wesołość przechodniów. Na łączce wyjmowała je, mogły sobie poleżeć na trawie, trochę pełzały, jak szczeniaki. Potem jedna z nich straciła głos. W nocy zawsze szczekaniem prosiła o zmianę pampersa i picie. Kiedy nie mogła szczekać, nauczyła się walić łapą w podłogę. Magda wstawała, zmieniała pieluchę, dawała wody i sunia grzecznie szła spać, ale zawsze przedtem polizała ją po ręce. Uśpiła ją, kiedy staruszka zaczęła cierpieć. Kilka dni później druga sunia odeszła we śnie.

Polityka 32.2014 (2970) z dnia 05.08.2014; Na własne oczy; s. 100
Oryginalny tytuł tekstu: "Pies da ci więcej"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną