Ledwie pół rok temu pisaliśmy tu o putinizacji, czyli ograniczaniu swobód obywatelskich pod płaszczykiem demokracji – bo już w ubiegłym roku zaczęto o takie działania oskarżać rządy Węgier i Ukrainy. Dziś zbieramy owoce putinizacji, rozumianej jeszcze szerzej, jako wpływ stylu rządzenia Władimira Putina na światową politykę. Te owoce nazywają się putinki. Nie ma w nich nic egzotycznego. Brzechwa mógłby nawet napisać, że „i dziadek, i babka, i ojciec, i matka jadali wciąż putinki”. Gdyby mu się to rymowało, rzecz jasna. Bo putinki to jabłka – przynajmniej w warunkach embarga na polskie owoce, nałożonego w konfliktowych czasach przez Rosję. Trzeba teraz te jabłka zjeść samemu w myśl patriotycznego hasła „Zjedz jabłko na złość Putinowi”, stąd pomysł zgrabnej nazwy putinki, na który jako pierwszy wpadł – tu posiłkuję się depeszą PAP – Klub Cube w Człuchowie, proponując gościom jabłka z naklejonym wizerunkiem Putina.
O ile w Człuchowie Putina gryzą, gdzie indziej pakują putinki do pieca. Blog Jaskinia Smaku Bolozaura proponuje jako putinki jabłka zapiekane w kruchej kołderce. Tak kruchej, nie przymierzając, jak równowaga na granicy ukraińsko-rosyjskiej. Ja bym do tego dorzucił tylko prostą instrukcję pieczenia: put in, put out. Najbardziej jednak przypadła mi do gustu nazwa „puttinki”, którą widziałem w ofercie warszawskiego Przystanku Piekarnia. To – jak głosi opis – „muffinki z nadzieniem z soczystych jabłek”.
Cieszy mnie bardzo ten pomysł, bo nie dość, że ciekawie nawiązuje do znanego słowa, to jeszcze sygnalizuje, że przedsiębiorczość w narodzie nie ginie, i do tego podpowiada wschodnioeuropejski przepis na anglosaskie muffiny.