Ojciec 20-letniej studentki błaga o pomoc. Ada, studentka lingwistyki stosowanej, ładna, mądra, perfekcyjny angielski, kochająca konie. Rak? Nie, ona chce iść do zakonu św. Teresy z Kalkuty czy czegoś w tym rodzaju. Matka grozi samobójstwem.
Rodzice Ady – urzędnik i dyrektorka szkoły – nie to, że niewierzący, ale zupełnie niekościelni. Bywają na mszach żałobnych, na pogrzebach przyjaciół. Kościoły zwiedzają za granicą na wakacjach. Może zamienili nam w szpitalu dziecko na inne? – płacze matka.
Ada zwlekała z wiadomością do ostatniej chwili. Prawie wszyscy, co wynika z relacji kandydatów, chłopców i dziewczyn zwanych przez Kościół powołanymi, mówią rodzicom, że idą do zakonu, do seminarium na dzień, kilka dni przed wyjazdem z domu. Są już w tych miejscach umówieni, w torbie niezbędne rzeczy. Ani dżinsów, ani markowej bluzy, z życiem tym, którym dotąd żyli, już amputowanym.
Zakonnica ze zgromadzenia elżbietanek opowiada, że też zwlekała. Nim wyjechała ze znajomą do miejscowości, w której mieścił się zakon, oświadczyła, że ma coś ważnego do zakomunikowania. – Jesteś w ciąży? – spytali rodzice. Nie, to coś piękniejszego. Idę do klasztoru. Zarządzili areszt domowy. Babcia pilnowała klucza od drzwi wyjściowych.
Niektórzy siłą prowadzą do psychiatry, psychologa, pokazują badania lekarskie: opamiętaj się, ojcu grozi zawał. Płaczą, błagają. Mam tylko ją i dla niej żyję – wyjawia matka w internecie. Czy ona zdaje sobie sprawę z tego, co mi robi?
Rodzice siostry elżbietanki musieli wyjechać. Zmyliła czujność babci-stróża, uciekła. Kilka dni później w zakonie zjawiła się matka: pakuj się, wracasz do domu. Dziewczyna odmówiła. W takim razie nie mam już córki – powiedziała matka.