Przed Sądem Okręgowym dla Warszawy Pragi właśnie rusza proces, który pozwoli zobaczyć, jak to naprawdę u nas jest z tym odbieraniem zysków z przestępstwa. Na ławie oskarżonych – Marek J., lat 36, zatrzymany w pościgu wczesnym popołudniem 18 maja 2011 r. Z majątkiem oszacowanym na kilkanaście milionów złotych.
Tamtego dnia, uciekając przed policją uliczkami warszawskiego Mokotowa, w pędzie wyrzucał jeszcze z auta paczki z narkotykami, w sumie ponad trzysta gramów kokainy i sto gramów heroiny. Na ulicy jeden gram kokainy kosztuje 250 zł, heroiny 150 zł. Marek J. miał więc przy sobie narkotyki wartości ok. 100 tys. zł.
O udziale Marka J. w narkotykowym biznesie zeznał w CBŚ, idąc na współpracę, Wirgiliusz L. ps. Wirek, członek gangu z Grochowa. A potwierdzał Adrian P., kolega Wirka, inny diler. Łącznie, od czerwca 2003 r., pierwszy wziął od Marka J. co najmniej 30 kg heroiny, pół kilo kokainy i kilo amfetaminy, a drugi co najmniej 7 kg heroiny i 500 tabletek ecstasy.
Gdy zabrano się za sprawdzanie, kto to jest ten Marek J., okazało się, że wiele lat temu, w 1995 r., jako 20-latek został zatrzymany wraz z kolegą na lotnisku Okęcie, gdy wysiadł z samolotu z Rio de Janeiro: w skarpetkach i slipkach miał ukryty kilogram kokainy. Dostał wyrok w zawieszeniu, po apelacji prokuratora zamieniono go na 3 lata więzienia, których i tak nigdy nie odsiedział. Zniknął. Objawił się teraz nagle w opowieści dwóch drobnych dilerów.
Proszki i skrytki
Nawet policjanci z pionu narkotykowego CBŚ nie wiedzieli, kogo złowili. Gdy Marek J. leżał powalony już przez antyterrorystów na ziemi, w jego kieszeniach znaleziono klucz do garażu znajdującego się tuż obok.
I tak trafiono w sam środek narkotykowego biznesu. Wielkiego, choć prowadzonego metodą chałupniczą.