Wiesław Stańczak, rolnik z gminy Klembów, powiat wołomiński, już od siedmiu lat zadaje wójtowi pytania w trybie dostępu do informacji publicznej, ale odpowiedzi nie ma wiele. Ma za to 173 procesy sądowe z wójtem, zakończone w znacznej większości wygraną. Na opinię pieniacza paraliżującego pracę urzędu gminy pracował od 2007 r. Wtedy coś mu się zaczęło nie zgadzać – działki, które przekazał mu świętej pamięci ojciec pod koniec lat 90., nagle, jako własność gminy, miały pójść pod budowę odcinka drogi ekspresowej S8. Zaczął więc pytać – w swojej własnej sprawie – o akty własności gospodarstwa, rejestry gruntów, książki ruchu budowlanego, księgi meldunkowe. Wtedy jeszcze nie do końca wiedział, jak pisać wnioski, ale wiedział na pewno, że można. Zamiast informacji dostawał jednak odpór: ochrona danych osobowych, brak interesu publicznego, urząd nie posiada wiedzy. Dzisiaj Wiesław Stańczak wie już, jak pisać wnioski i odwołania. A gdy gmina nie zareaguje – składa pozew do sądu administracyjnego na bezczynność organu.
Od dołu
Tak to się zwykle zaczyna. W mikroświecie Polski gminnej i powiatowej pojawia się nowa inwestycja, budowana jest droga, zmienia się plan zagospodarowania przestrzennego albo likwidowana jest szkoła, i to zaczyna interesować mieszkańców, bo ma bezpośredni wpływ na ich życie. Albo inaczej: do miejscowości, w której władze cieszą się niesłabnącym od kilku kadencji autorytaryzmem i brakiem opozycji w rządzeniu, przyjeżdża nowy mieszkaniec i próbuje przenieść zwyczaje z większego miasta lub innego kraju na lokalny grunt.
Tak było w przypadku Konrada Wojciechowskiego, prawnika, uciekiniera z dużego miasta do spokojnej, uzdrowiskowej Rabki. Był 2008 r.