Wychowani mordercy
Nastoletni mordercy rodziców: poezja i proza zbrodni
Matka powtarzała, że dzieci to loteria. Nie sposób przewidzieć, kto się urodzi. Szczególnie jeśli idzie o kogoś takiego jak Córka. Poczętego przez przypadek, urodzonego na studiach, przywiezionego do dziadków, zostawionego, bo na uczelni czekają inne ważniejsze sprawy. Na przykład magisterium z tematu tak elitarnego jak historia starożytna.
Rzym i Bizancjum, jak przekonywała znajomych Matka, to potęgi, które zostały zbudowane na kulcie ciała, sile intelektu i pogardzie dla hołoty. Idealne do stworzenia imperium i wychowania dziecka – szczególnie takiego jak Córka. Czyli dziecka bez ojca, który – jak powtarzała sąsiadkom Babka, dyrektorka podstawówki – widać nie był dla Matki ważny nawet na tyle, żeby wpisać go do aktu urodzenia.
Potem kiedy psycholodzy zaczną badać kilkunastoletnią już Córkę, napiszą we wnioskach, że „mężczyzna ma dla niej mniejsze znaczenie, może być traktowany gorzej i musi zasłużyć na akceptację”. W systemie tworzonym przez Matkę nie było miejsca nie tylko na podział na mężczyzn i kobiety, ale też na słabość. Dlatego po podstawówce Matka wysłała Córkę do gimnazjum sportowego. Była jedyną dziewczyną w męskiej klasie. Stała na bramce. Codziennie przez 90 minut biegała, robiła pompki, przyjmowała uderzenia rozpędzonej piłki.
Matka, wtedy już nauczyciel akademicki na uczelni w S., w trakcie doktoratu z pogranicza persko-rzymskiego w VI w. naszej ery, była na niemal każdym treningu. Wpadała na początku lekcji, zawsze w tych samych adidasach i rozciągniętych spodniach od dresów. Stawała tuż za siatką bramki. Kiedy Córce udawało się obronić, chwaliła. Kiedy przepuszczała bramkę, krzyczała: „Nie bądź baba”. Nauczyciel wuefu denerwował się, że rozkłada mu lekcje, dyrektor podejrzewał, że jej entuzjazm płynie z jej własnych niezrealizowanych marzeń o karierze sportowej, bo jako uczennica grała w piłkę, ale bez sukcesów.