Kiedy sędzia Artur Kujawa ogłaszał: Grzegorz Piotrowski zostaje skazany na 25 lat, Adam Pietruszka na 25 lat, Leszek Pękala na 15 lat, Waldemar Chmielewski na 14 lat – sala zastygła. Publiczność miała poczucie, że uczestniczyła w spektaklu wyreżyserowanym według szczególnego i tajnego scenariusza. Według sądu czwórka esbeków działała na własną rękę, nad nimi był tylko sufit. Nikt ich działaniami nie kierował, nikt nie wydawał rozkazów. Działo się to 30 lat temu – 7 lutego 1985 r.
Młody prokurator Andrzej Witkowski pracował wtedy w Puławach na szczeblu rejonowym. Oglądał w telewizji relacje z sądu i wiedział tylko to, co przekazywano oficjalnie. Zbrodnią był głęboko poruszony, jak każdy obywatel. Nie miał czasu, aby zastanawiać się nad rzetelnością toruńskiego procesu. Zajmował się sprawami zabójstw popełnionych na terenie powiatu puławskiego. Zajęcia mu nie brakowało.
Do Puław trafił zaraz po studiach w Lublinie. We wrześniu 1981 r. po trzech miesiącach pracy dostał pierwszą sprawę o zabójstwo. Zwłoki, a właściwie sam szkielet, wyciągnięte po 10 miesiącach ze studzienki kanalizacyjnej. Osoba bez tożsamości, rodzaj obrażeń nieznany. Początkowo sprawę umorzono, a potem akta wyjęto z szuflady i przydzielono asesorowi Witkowskiemu – niech się uczy. Zadziwił przełożonych, bo szybko ustalił dane ofiary i sposób zadania jej śmierci. To było uduszenie za pomocą pętli. Wytypował sprawcę, ale zarzutów mu nie postawił, zabrakło dowodów.
Specjalista od zabójstw
Potem kolejne zabójstwa. Kiedy dopadł seryjnego gwałciciela, który sadystycznie znęcał się nad ofiarami, poszła fama, że Witkowski to spec od spraw najtrudniejszych. Zauważył u siebie cechę, która wzbudziła w nim niepokój.