Społeczeństwo

Szczególarz

Sprawa ks. Popiełuszki według prokuratora Witkowskiego

Prokurator Andrzej Witkowski Prokurator Andrzej Witkowski Stanisław Ciok / Polityka
Jego zawodowe losy już chyba na zawsze splotły się z dramatem księdza Jerzego Popiełuszki. Przegrał, ale nie czuje się przegrany. Prokurator Andrzej Witkowski.
Poszukiwanie zwłok ks. Jerzego Popiełuszki pod zaporą we Włocławku.Damazy Kwiatkowski/PAP Poszukiwanie zwłok ks. Jerzego Popiełuszki pod zaporą we Włocławku.
Oskarżeni: kpt. Grzegorz Piotrowski (z przodu, po lewej), por. Leszek Pękala (z przodu, po prawej), por. Waldemar Chmielewski (z tyłu, po lewej) i płk Adam Pietruszka (z tyłu, po prawej).Damazy Kwiatkowski/PAP Oskarżeni: kpt. Grzegorz Piotrowski (z przodu, po lewej), por. Leszek Pękala (z przodu, po prawej), por. Waldemar Chmielewski (z tyłu, po lewej) i płk Adam Pietruszka (z tyłu, po prawej).

Kiedy sędzia Artur Kujawa ogłaszał: Grzegorz Piotrowski zostaje skazany na 25 lat, Adam Pietruszka na 25 lat, Leszek Pękala na 15 lat, Waldemar Chmielewski na 14 lat – sala zastygła. Publiczność miała poczucie, że uczestniczyła w spektaklu wyreżyserowanym według szczególnego i tajnego scenariusza. Według sądu czwórka esbeków działała na własną rękę, nad nimi był tylko sufit. Nikt ich działaniami nie kierował, nikt nie wydawał rozkazów. Działo się to 30 lat temu – 7 lutego 1985 r.

Młody prokurator Andrzej Witkowski pracował wtedy w Puławach na szczeblu rejonowym. Oglądał w telewizji relacje z sądu i wiedział tylko to, co przekazywano oficjalnie. Zbrodnią był głęboko poruszony, jak każdy obywatel. Nie miał czasu, aby zastanawiać się nad rzetelnością toruńskiego procesu. Zajmował się sprawami zabójstw popełnionych na terenie powiatu puławskiego. Zajęcia mu nie brakowało.

Do Puław trafił zaraz po studiach w Lublinie. We wrześniu 1981 r. po trzech miesiącach pracy dostał pierwszą sprawę o zabójstwo. Zwłoki, a właściwie sam szkielet, wyciągnięte po 10 miesiącach ze studzienki kanalizacyjnej. Osoba bez tożsamości, rodzaj obrażeń nieznany. Początkowo sprawę umorzono, a potem akta wyjęto z szuflady i przydzielono asesorowi Witkowskiemu – niech się uczy. Zadziwił przełożonych, bo szybko ustalił dane ofiary i sposób zadania jej śmierci. To było uduszenie za pomocą pętli. Wytypował sprawcę, ale zarzutów mu nie postawił, zabrakło dowodów.

Specjalista od zabójstw

Potem kolejne zabójstwa. Kiedy dopadł seryjnego gwałciciela, który sadystycznie znęcał się nad ofiarami, poszła fama, że Witkowski to spec od spraw najtrudniejszych. Zauważył u siebie cechę, która wzbudziła w nim niepokój. Zwierzył się doświadczonej prokuratorce Halinie Gniewkowskiej – to ona wprowadzała go do zawodu – że chyba jest za wielkim szczególarzem, traci czas na analizowanie drobiazgów, ślęczy nad dokumentami. Ależ proszę takim być, szczegóły w tej pracy są najważniejsze – odpowiedziała.

Uważano go za oryginała, bo jak powiedzieć o prokuratorze, który działa w duszpasterstwie, modli się w kościele i za nic nie chce wstąpić do PZPR. Bez partyjnej legitymacji nikt w tej instytucji nie miał szans na karierę. Kiedy wybuchł stan wojenny, prokuratorzy obserwowali z okien czołgi jadące do puławskich Azotów, gdzie trwał strajk. Wiedzieli, że czeka ich trochę politycznej roboty, będą oskarżać tzw. wichrzycieli. Jego szef Wiesław Fryszkiewicz dał mu wtedy sprawę złodzieja, który obrobił dom towarowy. To go skutecznie odgrodziło od spraw politycznych. – Fryszkiewicz w pełni świadomie mnie ochronił, jestem mu za to do dzisiaj wdzięczny – mówi Witkowski.

W 1986 r. przeniesiono go z Puław do lubelskiej prokuratury rejonowej. Można powiedzieć, że wrócił do domu. W połowie lat 80. zaczęto wysyłać go na szkolenia kryminologiczne, pasjonowały go badania tzw. wykrywaczem kłamstw. W Katowicach uczestniczył w eksperymentach poligraficznych prowadzonych przez Jana Widackiego i Jerzego Koniecznego. Poznał najlepszego w Polsce specjalistę do spraw zabójstw prokuratora Józefa Gurgula, tego samego, który postawił przed sądem słynnego wampira z Sosnowca.

Wiosną 1990 r. przeprowadzano w Polsce weryfikację prokuratorów, trzeba przyznać, bardzo delikatną. W Lublinie zajmowali się tym adwokaci, m.in. Ferdynand Rymarz, późniejszy szef PKW. Tylko dwie osoby nie przeszły sita. Jedyny awans dotyczył Witkowskiego. Powołano go w skład prokuratury wojewódzkiej.

Miesiąc po nominacji Witkowskiego wezwano do Warszawy. Był przekonany, że jedzie w sprawie serii zabójstw starszych ludzi na warszawskiej Starówce. Przyjął go Józef Gurgul i oświadczył, że będzie prowadzić sprawę zabójstwa księdza Jerzego Popiełuszki.

To był dla Witkowskiego skok na głęboką wodę. Wcześniej zajmował się wyłącznie zdarzeniami kryminalnymi, teraz miał zbadać m.in. polityczne powody zamachu na życie księdza. Przeniósł się do stolicy, zamieszkał w służbowym pokoju, wraz z innym prokuratorem z prowincji. Współpracował m.in. z dwoma oficerami UOP (jeden wcześniej był funkcjonariuszem SB) i dwojgiem policjantów. – Pomagali nam ówczesny wiceminister spraw wewnętrznych Jan Widacki, którego poznałem podczas szkoleń poligraficznych, i Marek Nowicki z Komitetu Helsińskiego, fizyk z wykształcenia. No i nieoceniony Józef Gurgul, który siedział dniami i nocami nad analizami materiałów – wylicza.

W budynku ministerstwa przy Alejach Ujazdowskich dostali pomieszczenie, do którego wzywali na przesłuchania całą wierchuszkę MSW z czasów PRL, członków Biura Politycznego KC PZPR, byłych ministrów, wśród nich generałów Czesława Kiszczaka i Wojciecha Jaruzelskiego. W październiku 1990 r. Andrzej Witkowski aresztował Władysława Ciastonia, generała dywizji MO i byłego wiceministra spraw wewnętrznych, oraz Zenona Płatka, generała brygady MO, byłego dyrektora Departamentu IV SB. Obu postawiono zarzuty nie tylko podżegania do uprowadzenia i zabójstwa księdza, ale też ukrywania dowodów i udziału w związku przestępczym działającym w latach 80. w MSW.

Zarzuty postawione Ciastoniowi i Płatkowi miały związek z uprzednimi przesłuchaniami esbeków skazanych w procesie toruńskim. Grzegorz Piotrowski siedział wtedy w więzieniu w Sieradzu. Prok. Witkowski pojechał do niego z policjantką ze swojego zespołu. Piotrowski nie chciał rozmawiać, oświadczył, że oboje tracą tylko czas. Witkowski nie naciskał, poprosił jedynie, aby zgodził się wypić z nimi herbatę. Herbatka ze skazanym za zabójstwo księdza przedłużyła się do dwóch godzin. – Nie rozmawiałem z nim jak z mordercą, nigdy tak nie traktowałem podejrzanych nawet o najcięższe zbrodnie. To przecież ludzie, którzy pobłądzili – wspomina Witkowski.

Powiedział Piotrowskiemu, że obaj mają przed sobą porozrzucane klocki. Trzeba je ułożyć w stabilną konstrukcję. Zróbmy to razem, ja od siebie, pan od siebie, przekonywał. Piotrowski w pewnym momencie oświadczył: „To wyjmujcie maszynę, będę zeznawał”. Dzisiaj Witkowski ocenia zeznania Piotrowskiego i Pękali jako cenne.

Przerwa na Ciola

Mozolnie analizował materiały z procesu toruńskiego i zauważył, że akta były ułożone tematycznie, a nie, jak nakazuje praktyka sądowa, chronologicznie. To utrudniało zrozumienie ciągu zdarzeń i zaciemniało obraz. Uzyskał informację, której nie było w aktach toruńskich, że grupę Piotrowskiego obserwowała na bydgoskich Wyżynach – gdzie czekali, aż ksiądz Popiełuszko opuści kościół – inna grupa, z Wojskowej Służby Wewnętrznej. Wyglądało, że wojskowi pilnowali, żeby wszystko odbyło się zgodnie z jakimś planem.

Funkcjonariusze z byłej WSW zostali przesłuchani, ale, jak uznał Witkowski, nie mówili prawdy. Twierdzili, że wtedy inwigilowali działaczkę Solidarności, nic nie wiedzieli o grupie Piotrowskiego. Ale nigdy wcześniej i nigdy później nie śledzili tej działaczki, kiedy brała udział w nabożeństwach. Poskarżył się ówczesnemu szefowi Wojskowych Służb Informacyjnych Czesławowi Wawrzyniakowi. Ten obiecał, że osobiście wezwie tych ludzi do siebie, przywoła ich do porządku i umożliwi prokuratorowi ponowne ich przesłuchanie.

Według Witkowskiego szczere zeznania żołnierzy WSW mogłyby okazać się kluczowe dla śledztwa. Pozwoliłyby dowieść, że w spisku na życie księdza brali udział nie tylko esbecy. Ale do przesłuchania nie doszło. W listopadzie 1991 r. odsunięto go od sprawy i kazano przekazać materiały śledcze innemu prokuratorowi. Jego następca szybko zamknął śledztwo i skierował do sądu akt oskarżenia przeciwko Ciastoniowi i Płatkowi. Witkowski alarmował, że sąd obu uniewinni, bo nie dopuszczono do zebrania kompletu dowodów. Twierdził, że to będzie oznaczać kompromitację prokuratury. Miał rację. Generałowie Ciastoń i Płatek zostali uniewinnieni. Przełożeni uznali, że Witkowski, krytykując ich decyzje w mediach, przekroczył uprawnienia i kazali mu pakować manatki. Wracasz do Lublina – brzmiało polecenie.

Napisał wtedy oświadczenie w formie apelu i rozesłał do prawie wszystkich najważniejszych polskich polityków. Twierdził, że śledztwo wykazało, iż w MSW w latach 1981–84 działała grupa przestępcza kierowana przez szefów resortu. Postulował powołanie zespołu śledczego złożonego z prokuratorów i funkcjonariuszy UOP podlegającego Sejmowi lub prezydentowi RP. Odpowiedzią było milczenie. Jako jedyny poparł jego inicjatywę lider Konfederacji Polski Niepodległej Leszek Moczulski. Witkowski wrócił do Lublina i znów skupił się na śledztwach w sprawie zabójstw.

Doprowadził do skazania na dożywocie wielokrotnego mordercy Roberta K. ps. Ciolo. W śledztwie współpracował z prokuratorami niemieckimi, bo Ciolo napadał i zabijał także na terenie Niemiec.

Nie wahał się ani minuty, kiedy w 2000 r. ówczesny dyrektor Głównej Komisji Ścigania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu, wchodzącej w skład IPN, Witold Kulesza zaproponował mu pracę w pionie śledczym tej instytucji i powrót do sprawy księdza Popiełuszki. Znów stanął na czele grupy składającej się z prokuratorów i policjantów.

To właśnie doświadczeni policjanci z zespołu poddali myśl, aby szukać świadków, do których dotychczas nie dotarto. Upierali się, że to niemożliwe, aby w okolicach tamy we Włocławku, gdzie wrzucono do Wisły ciało księdza Jerzego, nie było nikogo postronnego. Mówili, że to przecież nie pustynia.

Ekipa po raz kolejny pojechała do Włocławka i znalazła rybaków z miejscowej firmy połowowej Certa, którzy zeznali, że widzieli, jak wrzucano z tamy do rzeki jakiś pakunek odpowiadający wielkością ludzkiemu ciału. Miało się to dziać wieczorem 25 października 1984 r. Według oficjalnej wersji z procesu toruńskiego związanego i obciążonego workiem z kamieniami księdza Popiełuszkę wrzucono do Wisły 19 października. Jeden z toruńskich prokuratorów zajmujących się w 1984 r. poszukiwaniami księdza zeznał, że 26 października wezwano go w okolice tamy, aby asystował wydobyciu z rzeki zwłok. Ale na miejscu poinformowano go, że sprawa jest nieaktualna, bo ciała nie znaleziono. Oficjalnie zwłoki księdza wyłowiono 30 października.

Jeszcze raz dokładnie przeanalizowano akta tzw. toruńskie. Znaleziono notatkę przewodnika milicyjnego psa, który opisał, że jego owczarek podjął trop z samochodu, którym podróżował ksiądz, na odległą o 200 m krzyżówkę. Świadczyłoby to, że księdza nie umieszczono w bagażniku fiata, którym poruszała się grupa Piotrowskiego, ale zapakowano do innego auta czekającego dalej. Notatka nie miała dalszego ciągu. Milicjanta nie przesłuchano ani w śledztwie z 1984 r., ani podczas procesu. Witkowski odnalazł przewodnika psa. Ten zeznał, że pies podjął trzykrotnie ślad i zawsze prowadził na to samo skrzyżowanie.

Z nowych zeznań i analizy poprzednio zebranych dowodów wynikało, że w sprawę zabójstwa księdza zamieszanych było znacznie więcej osób niż czteroosobowa grupa osądzona w procesie toruńskim. Ksiądz Popiełuszko mógł być wrzucony do rzeki później, niż wynikało ze śledztwa z 1984 r. Być może przez kilka dni był gdzieś przetrzymywany i dopiero potem zamordowany albo przetrzymywano jego zwłoki. Dlaczego? Piotr Lidka, dziennikarz i autor kilku publikacji książkowych o prześladowaniu księży w latach 80., mówi, że prawdopodobna wydaje się hipoteza, iż księdza porwano nie po to, aby go zabić, ale sytuacja wymknęła się sprawcom spod kontroli.

Stan sprawiedliwości

Potem toczyła się gra o czas, obawiano się reakcji opinii publicznej, wybuchu niepokojów i przeciągano ujawnienie faktu, że zwłoki odnaleziono. Prawdopodobnie szykowano scenariusze dalszego postępowania. Świadczy o tym zeznanie pewnego mieszkańca Białegostoku, który twierdził, że wie od wysokiego dostojnika kościelnego, że to ludzie Solidarności i kler wspólnie zaplanowali zabicie księdza Popiełuszki, aby sprowokować ogólnopolski bunt. Tej sensacyjnie brzmiącej opowieści nawet ówczesne władze nie odważyły się jednak nadać biegu procesowego. Prawdopodobnie uznano, że ta prowokacja jest szyta zbyt grubymi nićmi. – Świadka z Białegostoku w latach 90. nie odnaleziono. Nie wiadomo, czy to realna osoba czy może ktoś podstawiony – mówi Piotr Lidka.

W lutym 2004 r. Witkowskiemu przekazano, że musi kończyć śledztwo, ma zdążyć przed 20 rocznicą uprowadzenia księdza. Obchody będą uroczyste i nie może ich zmącić fakt, że sprawa wciąż się toczy. Witkowski oponował, że to niemożliwe, ma do wykonania jeszcze wiele czynności, nie chce z powodu rocznicy zaprzepaścić całej dotychczasowej pracy. Jego argumenty odrzucono. 13 października 2004 r. śledztwo przekazano prokuratorowi z IPN w Katowicach. Stamtąd akta trafiły do IPN w Warszawie. Postępowanie przygotowawcze toczy się nadal. Bez pośpiechu, ale i bez efektów. Sprawcy osądzeni w Toruniu już dawno są na wolności (skorzystali z amnestii). Innych nadal nie wskazano.

Andrzej Witkowski przygląda się pracy kolegów dyskretnie z oddali. Pracuje w pionie nadzoru Prokuratury Apelacyjnej, to trochę boczny tor dla prokuratora liniowego. Czy żałuje czegokolwiek, co w tej sprawie zrobił, czy popełnił błędy, czy dzisiaj postąpiłby inaczej? Nie żałuje i nie uważa, aby poniósł porażkę. Kiedyś mówił, że ustalenie prawdy w sprawie zabójstwa księdza to dojście do stanu sprawiedliwości. Chce ten stan osiągnąć, ustalić prawdę, bo ona jest najważniejsza. Ma świadomość, że odkrył zaledwie fragment prawdy. Gdyby miał możliwość, dokończyłby śledztwo i spiął wszystko klamrą.

Polityka 6.2015 (2995) z dnia 03.02.2015; Społeczeństwo; s. 32
Oryginalny tytuł tekstu: "Szczególarz"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną