Gdy przed 40 laty osiadłem nad Narwią, na skraju Puszczy Białej, każda wędrówka nad rzekę czy na podleśne łąki obfitowała w spotkania z moimi skrzydlatymi bądź czworonożnymi sąsiadami. Spod nóg zrywały się wielkie stada kuropatw, z łoskotem skrzydeł uciekały bażanty, a nagłe poderwanie się do ucieczki zająca przyprawiało mnie o palpitacje serca.
Nad rzeką, a zwłaszcza w licznych tu rozlewiskach zarośniętych trzcinami, pełno było kaczek – krzyżówek, a nawet gągołów. Nauczyłem się szybko odróżniać, nawet z daleka, łabędzie od równie wspaniałych gęsi gęgawych.
Te spotkania bywały z każdym rokiem rzadsze, a wreszcie całkiem się skończyły. Kuropatw nie widuję od co najmniej pięciu, a może nawet dziesięciu lat. Pianie koguta bażanta zdarza mi się usłyszeć raz do roku. Aby podpatrzyć dostojnie kroczące po podmokłej łące korpulentne gęsi, trzeba wybrać się na odległe o ponad 100 km biebrzańskie mokradła.
Odwiedziłem ostatnio wiele stołecznych sklepów, starając się kupić parę kuropatw lub dorodnego zająca, który podawany pieczony w śmietanie był przez lata naszym rodzinnym odświętnym obiadem. I nie udało się. W zaprzyjaźnionych sklepach słyszałem stale tę samą odpowiedź: kuropatw w tym roku nie było wcale, a zające były zaledwie dwa, i to mrożone, bo dowiezione z Argentyny. Były też skoki (czyli nogi) zajęcze (oczywiście też argentyńskie), ale w ilości tak małej, że zniknęły z chłodziarek sklepowych w kwadrans.
A jeszcze w czasach mojej młodości odławiane w sieci zające były eksportowane żywcem do Francji i Niemiec. Tam powiększały lokalne stadka i poprawiały rasę miejscowych szaraków.
Teraz – jak niedawno wyczytałem – do Polski sprowadzane są żywe zające ze Słowacji.