Przed jednym z wyścigów śnieg padał przez całą noc. Rano katowicki tor przy Konduktorskiej był biały. Ale tylko przez pierwszy wyścig. Pół godziny wystarczyło, by opony wymieszały śnieg ze żwirem i zmełły je w błotnistą breję. Samochody wchodziły w zakręty z efektownym poślizgiem, zderzały się, stawały w poprzek, zderzaki i lusterka fruwały po torze, a Marcin Klukowski, organizator zawodów i spiker, zapewniał publiczność, że zawodnik wraka pojedzie w każdych warunkach, bo – im gorzej, tym lepiej. To jedno z jego ulubionych powiedzonek.
Publiczność, która zaczęła się schodzić na długo przed rozpoczęciem pierwszego wyścigu, patrzyła na auta z podziwem. Wyciągnięte na maskę chłodnice, przyklejone wzdłuż osi puszki piwa przypominające irokez punka, zatknięte po bokach flagi niczym husarskie skrzydła, podniesione podwozia, niepokojący brak zderzaków. I jeszcze te rozstawione obok toru beczki z płonącym drewnem, przy których załogi i kibice grzali zziębnięte ręce. Mad Max.
Skojarzenie oczywiste, ale Klukowski go nie lubi. Bo Mad Max to rozwałka. Bardziej pasuje do destruction derby, wyścigu, w którym nie chodzi o wygraną, ale o jak największą liczbę zderzeń i rozwalonych samochodów. Wrak race to co innego: normalny wyścig, w którym trzeba dojechać do mety, żeby wygrać. Ale też nie Formuła 1, więc nieczyste chwyty są dozwolone, byle w granicach rozsądku. Rozsądek zabrania wjeżdżania na chama w przeciwnika. Ale dopuszcza tak zwane precyzyjne unieruchomienie, więc można wjechać w rywala od tyłu i obrócić go o 180 stopni. Można też wypchnąć rywala z toru, proszę bardzo, ale delikatnie i w sportowej atmosferze. Żadnych Mad Maxów. Gdy ktoś się nie stosuje, czerwona flaga i rozmowa dyscyplinująca. Zwykle skutkuje, nie zdarzyło się jeszcze, żeby sędziowie musieli kogoś z wyścigu wykluczyć.