Zaczęło się od fotek talerza z pizzą albo gulaszem. Siedzisz w restauracji, a w niej, przy co drugim stoliku ludzie, zanim sięgną po widelec, wyciągają smartfony, dwa kliknięcia i już danie ląduje na fejsbuku albo na Instagramie. Złośliwi komentowali: jutro też będzie fotka, tym razem tego, co zostanie z posiłku. Także wakacyjne wyjazdy zamieniają się w fotograficzne sesje. Oto na plażę wpada kilka dziewczyn ze specjalnymi statywami do smartfonów (zwanymi „rączkami” albo „kijkami selfie”) i zamiast się opalać, robią sobie przez długi czas zdjęcia, które – odpowiednio podrasowane – można wkrótce odnaleźć na Instagramie, skąd wiadomo także, jakie nazwiska noszą urlopowiczki, z którego kraju pochodzą, jakie miejsca wcześniej zwiedzały. Można odnieść wrażenie, że te sesje to właściwie główny punkt takich wyjazdów, że gdyby się nimi nie można było pochwalić, straciłyby sens.
To poszło dalej. Jakby rozpętała się jakaś epidemia ekshibicjonizmu. Jednych ona oburza i żenuje, protestują przeciwko tabloidyzacji życia, inni uważają zjawisko za normalne. Co ciekawe, wcale nie jest tak, że oburzają się starsi, cyfrowi imigranci, zaś akceptują młodzi – sieciowi tubylcy. Jerzy, 60+, autor bloga Pojednanie, w cyfrowym pamiętniku opisywał ze szczegółami i ilustrował zdjęciami przebieg śmiertelnej choroby swojej żony Ewy. Jego 30-letni syn dokonał „wrogiego przejęcia bloga” i ocenzurował go, wyrzucając najbardziej intymne zdjęcia. Jak choćby to przedstawiające Ewę w negliżu, w ubikacji. Te, które zostały, też można uznać za bardzo intymne. Choćby zbliżenie głowy pozbawionej włosów leżącej na poduszce. W okolicy skroniowo-czołowej pojawił się guz i obecność tej zmiany dokumentował Jerzy w trzech różnych ujęciach. Albo zdjęcie Ewy z rehabilitacji kolan, przedstawiające ją siedzącą na krzesełku w sali gimnastycznej z podwiniętą spódnicą i rajstopami zsuniętymi do kostek.
„Jako syn kategorycznie nie zgadzam się, aby opisywać w miejscu publicznym (a takim jest ten blog) intymne sprawy. Uważam, że nie wszyscy muszą o tym czytać. Pytanie, co jest ważniejsze – kronikarskie zacięcie i chęć opisywania wszystkiego, niezależnie czy wypada, czy nie wypada, czy może uszanowanie woli najbliższych, uszanowanie godności osobistej drugiego człowieka, a zwłaszcza własnej Żony!!!”.
Syn Jerzego nie może zrozumieć, dlaczego jego ojciec to robi. No właśnie, dlaczego tak wiele osób to robi?
Bo skoro są komórki...
Niemal każdy ma dziś telefon komórkowy, smartfona, a w nim coraz lepszy aparat fotograficzny. Można z tym wejść prawie wszędzie, i do szpitala, i do kostnicy. Fotografowanie jest nieporównywalnie dyskretniejsze niż wtedy, gdy można to było robić za pomocą osobnego aparatu.
– Bodźcem jest możliwość – mówi prof. Tomasz Szlendak, socjolog z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. – Do niedawna robienie zdjęć, nie mówiąc o ich publikacji, było przywilejem nielicznych. Dziś może to zrobić każdy. Więc robi. Bez zastanawiania się.
Aby ułatwić to frenetyczne, maniakalne focenie wszystkiego, w tym siebie (tzw. selfie), skonstruowano już specjalne wysięgniki, na których mocuje się telefon. – Jak dziś czegoś nie sfotografujemy i nie podzielimy się tym, to nie czujemy, że coś przeżyliśmy – mówi prof. Szlendak i nazywa to zjawisko „eksterytorializacją pamięci ulokowanej w obrazach”.
Więc na wycieczce w Azji zamiast wąchać egzotyczny kwiat, robimy mu zdjęcie. Większość turystów ogląda świat wyłącznie przez obiektyw smartfona czy tabletu. Selfie są jakby podwójnym komunikatem. Pokazują miejsce i wydarzenie, w którym człowiek uczestniczy, a jego twarz wyraża emocje: zobacz mnie, zobacz, co czuję w tym momencie. – Wiele osób sądzi, że robienie selfie to przejaw narcyzmu, a tak naprawdę to jest wołanie o uwagę – mówi dr Krzysztof Krejtz, psycholog internetu z SWPS oraz Ośrodka Przetwarzania Informacji – Państwowego Instytutu Badawczego. Ale uwiecznianie pięknych widoków, zabytków, siebie na ich tle, rodzinnych uroczystości nie jest tym samym co robienie zdjęcia bliskiemu na łożu śmierci.
– Zdjęcia ludzie zazwyczaj robią, gdy czują, że dzieje się coś ważnego – wyjaśnia dr Krejtz. – Śmierć bliskiej osoby czy narodziny dziecka to są właśnie takie ważne momenty w życiu człowieka. Przy tym stres związany z wydarzeniem pozytywnym i negatywnym jest bardzo podobny. Dlatego człowiek może reagować w zbliżony sposób i mieć potrzebę uwiecznienia tych momentów, żeby podzielić się z innymi.
Bo ludzie zawsze tak robili
Rodzice, którzy wiedzą, że ich dziecko urodzi się martwe albo umrze tuż po porodzie, coraz częściej chcą mieć jego zdjęcia. Pomagają w tym hospicja prenatalne, organizacje i fundacje z nurtu pro-life. Organizują martwym noworodkom profesjonalne sesje zdjęciowe. Fotograf wolontariusz jest pod telefonem i zobowiązuje się w ciągu godziny dotrzeć do szpitala. Zaczęło się w USA i Kanadzie, dziś takie sesje robią też rodzice w Polsce. Dzieci są ubierane i układane w ramionach matek. Wyglądają, jakby spały. Często mają na głowach wianuszki, opaski z czarną lub białą różą. Jak Monroe Faith, córeczka Emily i Richarda Staley z USA, która urodziła się martwa w zeszłym roku. Emily opublikowała jej zdjęcia na fejsbuku. Czarno-białe fotki przedstawiające Monroe na piersi mamy, z tatą, który całuje jej główkę. Zbliżenia maleńkich paluszków i stópek. Rodzice chcieli, żeby fotografie ich córeczki nie różniły się niczym od tych, jakie zwyczajowo rodzice robią swoim dzieciom po porodzie. Więc uśmiechają się do swojego nieżyjącego dziecka.
Pół miliona użytkowników portalu obejrzało zdjęcia Monroe. Wielu je „polubiło” i udostępniło.
Ale na rodziców spadła też fala oburzenia i krytyki.
Podobnie zareagowała opinia publiczna, gdy na początku kwietnia Youanna Torres z Connecticut urodziła synka zaledwie w 19 tygodniu ciąży. Savier żył dwie godziny, lekarze nie próbowali nawet go ratować. Youanna opublikowała na fejsbuku zdjęcia, które robił ojciec dziecka, i krótki film, na którym Savier, wcześniak wielkości jej dłoni, umiera na jej piersi. Film ma już ponad ćwierć miliona wyświetleń.
Wielu ludzi szokują takie świadectwa, a już zwłaszcza ich publiczne udostępnianie. Ale czy aby na pewno to zjawisko zupełnie nowe? Przecież nie tak dawno temu nasi przodkowie robili zdjęcia pośmiertne swoim bliskim. Do fotografii ze zmarłym pozowały całe rodziny, także dzieci. Zakłady fotograficzne specjalizujące się w takich sesjach miały specjalne wieszaki do podtrzymywania zmarłego w pozycji siedzącej lub stojącej.
– W kulturze ludowej były sposoby na obłaskawienie śmierci, jak choćby taki, że to rodzina myła i ubierała zmarłego, który potem leżał w domu w otwartej trumnie – mówi prof. Szlendak. – Śmierć zawsze była wydarzeniem ważnym dla każdej społeczności. W ostatnich dziesięcioleciach wyrugowaliśmy ją z naszego życia do szpitali i hospicjów, bo była brzydka i nas straszyła. Wyrzuciliśmy ją z albumów. Trumny zamknięto w latach 90. Ale ten epizod ucieczki przed śmiercią mamy już chyba za sobą.
Być może właśnie dzięki technologii, sieci i mediom społecznym, choć granica uczuciowego ekshibicjonizmu jest tu bardzo cienka.
Bo człowiek szuka wsparcia
Rodzice małej Monroe podzielili się ze światem swoim bólem. W zamian dostali wsparcie od tysięcy nieznajomych. Jak mówią, chcieli ukojenia, ale także tego, by przetrwała pamięć o ich córeczce. Joanna, która wiedziała, że jej synek nie przeżyje porodu, też chciała mieć jego zdjęcia. Do albumu. Mówi, że pokazała je najbliższym, rodzinie i kilku przyjaciołom. Na publikację w internecie na pewno by się nie zdecydowała. To zbyt intymne.
Zdjęcia są elementem rytuału pożegnania. – Jednym ze sposobów radzenia sobie ze stratą jest opowiadanie o tym, dzielenie się swoim bólem – mówi dr Krejtz. – To właśnie robią ci rodzice.
Prawdopodobnie to samo robił na swoim blogu Jerzy. Opiekował się swoją chorą żoną, dzień po dniu był świadkiem spustoszenia, jakie w najbliższym mu człowieku czyniła choroba. Po prostu musiał się tym podzielić. A teraz opowiadać można także w internecie. – Sposób komunikowania się przez sieć jest niemal równoważny z rozmową twarzą w twarz – mówi dr Krejtz. – Zwłaszcza że internet tworzy takie środowiska, które działają jak grupy wsparcia.
Jak choćby tematyczne fora dyskusyjne dedykowane określonej grupie internautów. Prym wiodą tam młode mamy. Wstawiają po kilkanaście zdjęć dziennie swojego bobasa. W łóżeczku, w wanience, w wózeczku. Opisują drobiazgowo każdy nowy ząbek i nową umiejętność dziecka. Internauci takie zachowanie określili „pieluszkowym zapaleniem mózgu”. A na fejsbuku powstał fanpage o nazwie „beka z mamuś na forach”. Bo jak tu się nie śmiać, kiedy jedna z mam na swoim profilu prowadzi bogato ilustrowany dziennik swojej ciąży. 7 zdjęć z USG w 3 miesiące. I komunikaty: „skończyły się mdłości zaczęły hafty”.
A inna wstawia zdjęcie swojego synka leżącego na otwartym pampersie. Dzieciak jest dość dokładnie, łącznie z przyrodzeniem, wymazany zawartością pieluchy. Właśnie owa zawartość – jej kolor i konsystencja zaniepokoiły młodą mamę. Niewiele myśląc, zrobiła fotkę i wrzuciła na forum z pytaniem, czy to jest powód do niepokoju i co ma właściwie zrobić. Inne użytkowniczki pospieszyły z radami i dopiero po kilkudziesięciu postach ktoś zwrócił uwagę, że takie zdjęcie za kilka lat może być dla jej syna kompromitujące, zwłaszcza że mama na forum nie miała nicka tylko pisała pod własnym imieniem i nazwiskiem.
– Ta matka odwołała się po prostu do inteligencji kolektywnej – mówi prof. Szlendak. – Kiedyś zadzwoniłaby do koleżanek z prośbą o radę. Dziś szybciej, taniej i łatwiej było wstawić zdjęcie na forum. W dodatku, choć było to forum otwarte, znała większość aktywnych uczestniczek. I zapewne miała wrażenie, że pisze tylko do nich.
Bo sieć manipuluje
Sieć stwarza iluzję, że to, co publikujemy, widzą wyłącznie nasi znajomi. Tak jest zwłaszcza w grupach dyskusyjnych, których uczestników na ogół dobrze znamy (choć przeważnie tylko z netu). Podobnie na portalach społecznościowych, gdzie ustawiamy sobie iluzoryczne zabezpieczenie, że treści udostępniamy wyłącznie znajomym.
Jedna z uczestniczek forum dla miłośników psów (czytać i podglądać może je każdy), od lat dyskutująca z kilkunastoma innymi aktywnymi uczestnikami, podzieliła się informacją o śmierci swojego męża. Ilustrując ją zdjęciem wykonanym w dniu jego śmierci. Impulsem do zrobienia fotki wyniszczonego długą chorobą mężczyzny, leżącego w łóżku, rozczochranego, z wychudzoną nogą wystającą spod kołdry, było zachowanie ukochanego psa, który położył się obok pana. – Wyraźnie było widać, że ona dzieli się tym wspomnieniem z ludźmi, których uważa za internetowych przyjaciół, z niektórymi zresztą spotyka się choćby na psich spacerach w realnym życiu – mówi jedna z uczestniczek tej grupy dyskusyjnej. – Nie pomyślała, że zdjęcie zobaczą także kompletnie obcy ludzie. I że ich reakcja, komentarze mogą nie być życzliwe.
Administratorzy większości forów i portali cenzurują co prawda ich zawartość, ale na ogół zwracają uwagę tylko na wulgaryzmy i nagość. Swego czasu na fejsbuku powstała strona „Najseksowniejsze 10, 11 i 12-latki”, a zaraz potem kolejny fanpage ze zdjęciami seksownych 4-, 5- i 6-latków. Zdjęcia dziewczynek ubranych w dorosłe ciuchy i umalowanych jak kobiety wstawiały w większości ich własne matki, co może być dowodem na to, że „pieluszkowe zapalenie mózgu” nie mija wraz z odstawieniem pampersów.
FB początkowo nie reagował na monity oburzonych internautów. Każdy zgłaszający ten fanpage do usunięcia dostawał w odpowiedzi ten sam komunikat: „Zapoznaliśmy się ze stroną zgłoszoną przez ciebie z powodu przedstawiania nagości, ale nie stwierdziliśmy, by naruszała ona standardy społeczności”. Portale społecznościowe nie sprawdzają przecież „ręcznie” takich zgłoszeń, zaś skrypt stworzony do tego celu reaguje tylko na zdjęcia przedstawiające nagość. A już na pewno nie jest w stanie wyłapać kontekstu – przecież dziewczynki były ubrane.
Stronę udało się w końcu usunąć, kiedy do protestów przyłączyły się organizacje pozarządowe.
Przez wiele lat na fejsbuku toczyła się wojna o zdjęcia przedstawiające matki karmiące piersią. Emma Kwasnica z Kanady, propagatorka naturalnych porodów i karmienia piersią, dostała wiele banów na takie swoje fotki. Oraz na zdjęcia z jej czwartego domowego porodu, które zamieściła na zamkniętej grupie FB. I które niewątpliwie miały charakter edukacyjny, nie pornograficzny. Ale nikt już nie cenzurował zdjęć łożyska, które Emma ma na swoim profilu, w poradniku dotyczącym przygotowania dla matek po porodzie kapsułek z łożyska. By położnica łykała je (tak jak zwierzęta zjadają swoje), co rzekomo ma zapobiegać anemii, a nawet poporodowej depresji. Więc najpierw łożysko tuż po wydaleniu, z pępowiną, wciąż jeszcze połączone z noworodkiem, potem w garnku, gotowane na parze z papryczką chili, imbirem i cytryną (zdjęcia przed gotowaniem i po), wreszcie wysuszone w piekarniku, rozdrobnione w moździerzu i pakowane w kapsułki. Dla wielu odbiorców było to na pewno trudniejsze do zaakceptowania niż widok matki z niemowlęciem przy piersi.
Bo nikt nie stawia granic
Człowiek często nie zdaje sobie sprawy z tego, co naprawdę robi w sieci. Jest anonimowy (a przynajmniej tak mu się wydaje) w cyfrowym tłumie. Nauki społeczne określają to zjawisko jako deindywidualizację. Powoduje ona osłabienie mechanizmów wewnętrznej kontroli. Sprawia, że robimy coś, czego w realnym życiu nigdy byśmy nie zrobili. Bobyśmy się wstydzili. W sieci czasem wydaje się, że wstyd nie istnieje. Ewa, która bez zażenowania wstawia na swoim profilu status: „zaraz wracam, idę z mężem robić dzidzię”, nie powiedziałaby tego ani rodzinie, ani zapewne przyjaciołom.
Internet spowodował zatarcie granicy między życiem prywatnym a publicznym. Przenosząc się ze wsi do miasta, człowiek wywalczył sobie intymną prywatność. W czterech ścianach mieszkania mógł czuć się wreszcie poza obserwacją sąsiadów. Dziś za sprawą internetu znów wszystko jest jak na talerzu. – Emocje, które wyrażaliśmy w nieskrępowany sposób w naszej prywatnej przestrzeni, teraz wywalamy na fejsbukową ścianę – mówi prof. Szlendak.
Trudno jednak uznać, że jesteśmy wobec sieci i nowych technologii kompletnie bezwolni. Wszak obowiązują wciąż normy, zachowania i kulturowe kody wypracowane przez całe pokolenia. Nasi przodkowie rzeczywiście robili zdjęcia pośmiertne swoim bliskim, ale nie publikowali ich w gazetach. Owszem, normy się zmieniają, lecz wyznaczamy je przecież my sami – tym, co robimy i co uznajemy za dopuszczalne. Zatem to my musimy postawić granice. Sieć za nas tego nie zrobi. W rzeczywistości zdominowanej przez technologię i nowe media to wciąż człowiek musi decydować, jakie treści są akceptowalne, a jakie nie. To często nawet nie kwestia sumienia, ale smaku i taktu.