Południowa Polska. Szkolenie dla konsultantek ślubnych. Na ścianie zdjęcie: namiot na łące, w nim goście siedzący na drewnianych ławach, ksiądz pochylony nad młodymi. – Sakramentalne „tak” na łonie przyrody można powiedzieć za zgodą biskupa, ale nie słyszałam, żeby ktoś w Polsce ją dostał. Liczymy na Franciszka, ale na razie nie zapowiada się, żeby był bardziej wyrozumiały od Benedykta, wielkiego przeciwnika plenerów – przekonuje instruktorka nr 1. – Goście ze zdjęcia mieli szczęście: znajomy ksiądz był odważny i miał plecy – dodaje instruktorka nr 2. – Moi klienci z Ś. trafili dużo gorzej. Ustawili wszystko pod mszę nad potokiem, ale tydzień przed uroczystością ktoś wsypał duchownego i przełożeni zagrozili mu ekskomuniką. Ślub był w kościele, ale – prawdopodobnie za karę – nie mogli go przybrać po swojemu. Słowem: odradzamy, no chyba, że wasi klienci chcieliby ruszyć w pielgrzymkę i tam poprosić o błogosławieństwo.
Co innego śluby cywilne. Jak mówią instruktorki, z Kościołem nikt się nie dogada, z państwem i owszem. Dowód: w myśl działającej od 1986 r. tzw. starej ustawy Prawo o aktach stanu cywilnego, urzędnik wychodził z USC w wyjątkowych sytuacjach typu ciężka choroba albo uwięzienie nupturientów. Mimo to rocznie udzielano ponad 2 tys. ślubów m.in. w zamkach, pałacach czy parkach. Młodzi uciekali w plener przez dwie furtki. Pierwsza: niepełnosprawność nawet jednego z zaproszonych gości i brak podjazdów czy windy w USC. Druga: liczba gości przekraczająca pojemność sali ślubów. Udawało się – czym dzielili się nowożeńcy na forach – m.in. w Gdańsku, Krakowie i Wrocławiu, ale też w mniejszych gminach, np. Wymysłowie, Załuskach czy Suchedniowie.
– Mieliśmy nadzieję, że nowa ustawa wypchnie na świeże powietrze wszystkich urzędników USC – mówi instruktorka nr 1, włączając przezrocze z pustym, przybranym na biało molo.