Witold Dembowski – wykształcenie średnie techniczne, niekarany. Przez wiele lat był inspektorem ubezpieczeniowym, zaczął też studia z dziedziny ochrony środowiska, ale stracił pracę. Miał 33 lata. Rok intensywnie i beznadziejnie szukał nowej, popadając w coraz większe kłopoty, aż wreszcie znalazł: prywatna firemka w Grodzisku Mazowieckim. Obrót złomem plus transport, z pensją 1,5 tys. zł brutto.
Najpierw zajmował się tam sprawami biurowymi, potem dostał zadanie kierowania ruchem firmowych wozów, wydawał paliwo, wysyłał w trasy, m.in. ze złomem, który firma finalnie sprzedawała hutom. Z czasem właściciel firmy Jarosław K., znaczący lokalny przedsiębiorca, zaczął wtajemniczać go w szczegóły swojej działalności. Choćby w podwójną kasę, której prowadzenie jemu powierzył. – Pytałem, dlaczego ja, skoro w firmie pracuje też jego żona – relacjonuje Dembowski. Ale szef wyjaśnić tego nie potrafił. Dembowski pomyślał więc na tamtym etapie, że może po prostu wzbudził zaufanie? Zawsze to trochę do przodu.
Już jako kasjer na polecenie szefa Dembowski płacił za złom (zwykle gotówką na lewo), za faktury (lewe – widać było gołym okiem) i orientował się powoli, że wszedł właśnie w krąg ludzi współpracujących ze sobą od dawna w tak zwanej mafii paliwowej. – Jednak gdy szef spytał, czy nie zechciałbym zostać prezesem w jego nowej spółce, nie odmówiłem – relacjonuje Dembowski. Wahał się. Ale też nic lepszego się w życiu nie trafiało. – Miałem o nic się nie martwić i coś tam zyskać finansowo.
I tak, dwa lata po zatrudnieniu, były inspektor ubezpieczeniowy został prezesem firmy. Dostał własną pieczątkę i faktury do zatwierdzania podpisem.