Proces będzie intrygujący i niewątpliwie zapisze się w kronikach, bo po 23 latach od zaginięcia Jarosława Ziętary nadal nie znaleziono jego ciała. Według prokuratora i przyjaciół zaginionego jest pewne, że dziennikarz nie żyje, ale stara prawnicza zasada głosi, że jak nie ma ciała, nie ma zbrodni. Od każdej zasady są jednak wyjątki.
W niedawno wydanej i niezwykle ciekawej książce „Sprawa Ziętary” Krzysztofa M. Kaźmierczaka i Piotra Talagi, poznańskich dziennikarzy i kolegów Jarka, opisano kulisy toczącego się od lat śledztwa. Tak naprawdę od początku nie miało impetu. Wszczęto je dopiero po roku od zniknięcia 24-letniego reportera, bo wcześniej przyjęto różne wersje, ale żadna nie dopuszczała, że mógł paść ofiarą przestępstwa. Za najbardziej prawdopodobne uznano, że nie powiadamiając nikogo, wyjechał za granicę. Przyjaciele Ziętary, widząc nieudolne działania organów ścigania, założyli nieformalną grupę śledczą. Rozdzielili zadania i szukali tropów na własną rękę.
Talaga przyjaźnił się z Ziętarą. Kaźmierczak poznał go bliżej dopiero na dwa miesiące przed zaginięciem. Pracowali wówczas w redakcji „Gazety Poznańskiej”, biurko w biurko. Jarek nie był wylewny, koledzy nie wiedzieli, jakie tematy drąży, z kim się spotyka i gdzie. Zawodowych planów dziennikarza nie znała nawet jego dziewczyna. Dlatego grupa przyjaciół poszukująca Jarka poruszała się we mgle. Jeździli po Wielkopolsce, odwiedzali miejsca, o których Ziętara pisał swoje teksty. Opublikował m.in. głośny materiał o planach przejęcia dużej bazy transportowej w Śremie, mógł się komuś narazić. Pojechali do Śremu, ale nic nie znaleźli.
Przez lata grupa topniała, przyjaciele Jarka zakładali rodziny, większość odeszła z dziennikarstwa, niektórzy wyjechali z Poznania. Na straży pamięci Jarka Ziętary pozostało ich niewielu, z Kaźmierczakiem na czele. To on wciąż drążył temat, szukał śladów. Namawiał media do podejmowania sprawy i lobbował w prokuraturze, aby ta nie odkładała akt na półkę. Chcąc nie chcąc, stał się zakładnikiem tej historii.
Dziki Zachód i media
Kaźmierczak, dzisiaj dziennikarz „Głosu Wielkopolskiego”, kilka lat temu zdobył dowody potwierdzające podejrzenia, jakie miał od dawna – Jarosław Ziętara był werbowany najpierw do pracy, a potem współpracy z Urzędem Ochrony Państwa. Był atrakcyjnym kandydatem. Młody, energiczny, znał języki obce i specjalizował się w ujawnianiu afer gospodarczych. Nie przyjął jednak oferty. Według autorów „Sprawy Ziętary” prawdopodobnie dostał od werbowników jakieś materiały do dziennikarskiego śledztwa i zaczął brnąć w sprawę, która ostatecznie stała się przyczyną jego dramatu. UOP, a potem w jego imieniu następczyni ABW, długo zasłaniały się klauzulami poufności, a to oznaczało, że nie mógł ani niczego potwierdzić, ani niczemu zaprzeczyć. W końcu w Agencji Wywiadu odtajniono część materiałów potwierdzających, że Ziętara pozostawał w zainteresowaniu służb specjalnych. Nie ujawniono jednak, kto z operacyjnych funkcjonariuszy UOP prowadził werbunek. Podstawowa zasada wszystkich służb na świecie jest bowiem podobna: należy bezwzględnie chronić dane swoich oficerów operacyjnych. Ale w tej sprawie taka ochrona praktycznie uniemożliwia dojście do wiedzy, jakie materiały dziennikarz dostał od werbownika i kogo dotyczyły. A tylko taka informacja pozwoliłaby śledczym na właściwe ukierunkowanie postępowania i dotarcie do miejsc i ludzi, którymi interesował się Jarosław Ziętara.
W pierwszych latach transformacji Poznań zwano Dzikim Zachodem. Na pniu rodziły się wielkie fortuny, których źródłem była szara strefa. Kwitł przemyt alkoholu i papierosów. Styk biznesu i przestępczości był niewyraźny, łatwo przekraczano bariery dzielące te dwa tylko pozornie odległe światy. Policja pozostawała bierna. Według statystyk poznańskie organy ścigania żarł rak korupcji na skalę większą niż w innych miastach. W takiej atmosferze rosło poczucie bezkarności, tym bardziej że różnej maści biznesmeni kupowali sobie przychylność lokalnych dziennikarzy. Aleksander Gawronik, gwiazda ówczesnego biznesu, był popierany przez tygodnik „Wprost”, w zamian jego firmy kupowały w tygodniku reklamy. Twórca imperium Elektromis Mariusz Świtalski wydawał własne tygodniki, najpierw „Poznaniaka”, potem „Miliardera”. „Poznaniaka” oddał na jakiś czas w rodzaj dzierżawy właśnie Gawronikowi. Łatwo sobie wyobrazić, że dziennikarz, który chodził własnymi drogami i nie dawał się sterować przez możnych poznańskiego establishmentu, wpadł w kłopoty.
Śledztwo w sprawie zaginięcia Ziętary toczyło się niespiesznie. Umarzano je i wznawiano, ale nie posuwało się do przodu. Krzysztof Kaźmierczak stukał do wielu drzwi, ale coraz częściej po prostu go zbywano. Czuł, że lada moment śledztwo całkowicie stanie i sprawa umrze już na zawsze. Udało mu się jednak namówić kilku redaktorów naczelnych znaczących mediów, aby wystosowali wspólny apel o należyte potraktowanie tej sprawy, niesłychanie ważnej dla środowiska dziennikarskiego. W 2011 r. decyzją prokuratora generalnego śledztwo przekazano z Poznania krakowskiej Prokuraturze Apelacyjnej. To był dobry ruch.
Świeże oko prokuratora
Prokurator Piotr Kosmaty z Krakowa przeanalizował wszystkie zgromadzone dotychczas materiały. Patrzył na sprawę świeżym okiem, a to zawsze powoduje, że nowy prokurator dostrzega ważne szczegóły, niezauważone przez poprzedników. Przesłuchał ponad 200 świadków, niektórych wielokrotnie. Część czynności wykonywał w więzieniach. Trasę Kraków–Poznań i z powrotem pokonał wielokrotnie, szacuje, że przemierzył kilkanaście tysięcy kilometrów.
Działał niestandardowo. Prokuratorzy przeważnie ograniczają się do przesłuchań osób na tzw. protokół. Kosmaty rozmawiał też z tymi, którzy nie chcieli być oficjalnymi świadkami, można rzec, iż zdobywał własną wiedzę operacyjną.
Na podstawie zdobytych informacji ekipa Kosmatego (on i krakowscy policjanci) pojechała w kilka miejsc w okolicy Poznania, kopali w ziemi, szukali szczątków zaginionego. To był jasny sygnał, że zmieniono kwalifikację przestępstwa, jakiego ofiarą mógł paść Ziętara. Śledztwo toczyło się już ewidentnie w kierunku schwytania sprawców uprowadzenia i zamordowania dziennikarza. Ale zwłok nie znaleziono.
Tym niemniej sprawa wyraźnie przyspieszyła. 18 września 2014 r. prokuratura opublikowała portret pamięciowy mężczyzny mającego związek ze sprawą. (Opisali go świadkowie, według których przebywał w towarzystwie Gawronika i mówił po rosyjsku). Na początku listopada do aresztu trafił właśnie Gawronik. Piotr Kosmaty stawiał mu zarzut podżegania do zbrodni. Biznesmen do winy się nie przyznawał. Twierdził, że nie znał Ziętary, nie słyszał o nim, do zabójstwa nie podżegał. Po trzech miesiącach Gawronik wyszedł z aresztu za poręczeniem majątkowym. Zorganizował w Poznaniu konferencję prasową, gdzie powtórzył to, co mówił prokuratorowi: nie ma z tą sprawą nic wspólnego. Domagał się, aby w mediach używano jego imienia i nazwiska, a nie inicjałów, bo to sugeruje, że jest przestępcą. Kilkakrotnie mówił o Ziętarze jako o zaginionym, a nie porwanym i zabitym. To wyraźna sugestia, że prokurator błądzi, bo nie ma żadnych dowodów na swoją wersję.
Z aresztu wyszli też dwaj byli ochroniarze Mariusza Świtalskiego o pseudonimach Lala i Ryba. Postawiono im zarzuty pomocnictwa w porwaniu i zabójstwie. Jedna z gazet ujawniła, że prokurator ma kłopoty, bo wycofał się z zeznań ważny świadek Maciej B., ps. Baryła, który wcześniej obciążył zarówno ochroniarzy, jak i Gawronika. Baryła odsiaduje dożywocie. Wycofał się z zeznań z obawy o bezpieczeństwo swoich bliskich, tak przynajmniej relacjonowały to media. W gruncie rzeczy Baryła domagał się pomocy prokuratora w uzyskaniu ułaskawienia, od tego uzależniał dalszą współpracę.
Dowody na zbrodnię
Piotr Kosmaty dziś przyznaje, że podczas tego śledztwa kilka razy miał chwile zwątpienia, ale to twardziel, który pokonuje trudne momenty i znów prze do celu. – Niech pan napisze, że bardzo wspierali mnie niektórzy dziennikarze, dzięki nim się nie poddałem i za to jestem wdzięczny – mówi.
Akt oskarżenia przeciwko Aleksandrowi Gawronikowi, jaki prok. Kosmaty wysłał pod koniec czerwca 2015 r. do sądu, liczy ok. 100 stron. Dowody na podżeganie do zabójstwa znajdują się w 51 tomach akt jawnych. Do sądu trafiły też akta niejawne, dotyczące nieudanego werbunku dziennikarza przez UOP.
Jakie dowody ma w ręku prokurator? Najważniejsze są zeznania Baryły. Słyszał na własne uszy, jak Gawronik podżegał do załatwienia Ziętary. „Ten pismak robi gnój w interesach moich i moich przyjaciół” – miał mówić. Baryła brał też udział w zastraszaniu dziennikarza i jego pobiciu. To, według prokuratora, wiarygodny świadek. Tak ocenił biegły psycholog, podobne wnioski można było wyciągnąć z zeznań tego przestępcy. Prokurator je weryfikował. Przeprowadził z udziałem Baryły eksperyment procesowy. Zabrał go z więzienia na przejażdżkę po Poznaniu. Baryła pokazywał miejsca, gdzie bywał w związku ze zleceniem na Ziętarę. Był też w jego mieszkaniu przy ul. Kolejowej. Opowiadał wcześniej, jak wyglądała klatka schodowa i drzwi do mieszkania. Drewniane schody miały skrzypieć, a na ulicy Kolejowej nie było asfaltu, tylko kostka. Wszystko się zgadzało, piętro, drzwi, a schody skrzypią do dzisiaj.
Nawet wycofanie się przez Baryłę z zeznań nie przekreśla jego poprzednich opowieści. Prokurator je nagrał i przedstawi sądowi jako dowód. Ważnym dowodem będzie też odnaleziony notes dziennikarza. Są tam opisane firmy, którymi się zajmował. M.in. Elektromis i spółki Gawronika. Badanie wariograficzne tego ostatniego, według prokuratora, nie pozostawia złudzeń. Podejrzany ma ścisły związek z okolicznościami sprawy i skrywa jakąś wiedzę na ten temat – stwierdził biegły.
Akt oskarżenia to niewątpliwie przełom w tym śledztwie. Na razie dotyczy wyłącznie biznesmena. Pozostałe wątki prokurator wyłączył do osobnego postępowania. Liczy na to, że kiedy ruszy proces podejrzanego o podżeganie, Gawronik zacznie mówić. Ma nadzieję, że zaczną też mówić inni, którzy do tej pory się nie ujawnili albo się nie przyznają do udziału w porwaniu i zabójstwie. Jedynie zwłoki ofiary nigdy już nie zostaną odnalezione. Prawdopodobnie – prokurator ma na ten temat zeznania świadków – zostały rozpuszczone w żrącej cieczy. Bo to miała być zbrodnia doskonała.