Sceny dobroci w Puszczy Mariańskiej
Spółdzielnia socjalna – pomysł wart Siłaczki Judyma
Codziennie, zimą i latem, Magdalena Bakalarska, po kursie „Opiekun osób starszych”, bladym świtem wsiada na rower i pedałuje do trójki swoich podopiecznych. Samotny pan Antoni (74 lata) po kilku udarach z trudem chodzi o kuli. Po drodze Magdalena robi mu zakupy, gdy trzeba – uiszcza opłaty. Po przybyciu na miejsce nosi węgiel, gotuje, podaje posiłek, zmywa, sprząta. Ma na to dwie godziny dziennie. Potem na rower i do pani Oleńki (86 lat), leżącej, też po udarze. Jej syn pracuje, więc Magdalena opiekuje się panią Oleńką trzy godziny dziennie. Zmienia jej pampersy, robi ćwiczenia rehabilitacyjne, przygotowuje obiad. – Dużo też czytam pani Oleńce – mówi. Na koniec do pani Janiny (67 lat), chodzącej, ale o kulach. Na godzinę dziennie. Żeby zrobić zakupy, coś załatwić, posprzątać, porozmawiać.
Można powiedzieć, że Magdalena oprócz własnego prowadzi jeszcze trzy domy. – Mam wprawę – wyjaśnia. – 20 lat opiekowałam się chorą babcią, potem mamą. W spółdzielni Wspólnie, pracując na pół etatu, zarabia 800–900 zł na rękę. – Niewiele, ale trzeba pracować, żeby mieć ubezpieczenie i kontakt z ludźmi.
O dobrych wzorcach, które nie giną
Idea spółdzielni socjalnych przywędrowała z Unii. Ich funkcjonowanie reguluje ustawa z 2006 r. Mogą je zakładać zagrożeni wykluczeniem zawodowym i społecznym. A więc trwale bezrobotni, niepełnosprawni, opuszczający więzienia, alkoholicy. Początkowo wszyscy członkowie takiej spółdzielni musieli być bezrobotni i niepełnosprawni, ale był to kiepski pomysł. Nie uwzględniał faktu, że człowiek pozostający długo bez pracy nie da sobie rady z biurokracją. Stanęło na tym, że bezrobotnych i niepełnosprawnych musi być w spółdzielni socjalnej nie mniej niż 50 proc.