Z lewakami nie ma przelewek
Jakiego języka używają skrajni prawicowcy do sporów z lewicą
Joanna Podgórska: – Twierdzi pan, że „lewactwo” to jeden z częściej stosowanych epitetów w dzisiejszej polityce. Kiedy to się zaczęło?
Łukasz Drozda: – Gdyby chcieć wskazać moment przełomowy, należałoby uznać za niego Marsz Niepodległości w 2011 r. Wówczas w Warszawie pojawili się mityczni niemieccy anarchiści, którzy rzekomo sterroryzowali miasto. Mówię „mityczni”, bo ich co do jednego uniewinniono. Sprawę można by uznać za niebyłą, ale mit powstał. Doszło wtedy do wyraźnego przewartościowania dotyczącego marszu narodowców.
Takie demonstracje odbywały się w Warszawie i innych miastach od wielu lat. Neonaziści maszerowali ulicami z symbolami faszystowskimi, ale jeszcze nie potrafili się przebić. To było zjawisko marginalne. W 2011 r. przekształciło się w sprawniejszą w sensie marketingu politycznego organizację, która jest świadoma swojego wizerunku. Wie, co ukrywać, wie, że antysemityzm może być wizerunkowo niebezpieczny. Eksponują inne rzeczy, przede wszystkim historycznie uwarunkowany patriotyzm. Stąd próba reaktywacji wizerunku „żołnierzy wyklętych”, którzy wcześniej w przestrzeni publicznej niemal nie funkcjonowali. O ironio, tradycję tę kultywują nie ludzie pamiętający PRL, ale osoby urodzone już w latach 90. Powstanie mitu „żołnierzy wyklętych” jest dziełem ludzi, którzy w dorosłość wkraczali w latach dwutysięcznych. Ich zasługą jest też kariera epitetu „lewactwo” w dyskursie publicznym.
Badał pan popularność tego słowa w internecie. Jak to wygląda?
Dane Google obejmują czas od 2004 r. To obraz nie do końca kompletny, bo nie obejmuje okresu wcześniejszego, ale niewątpliwie pokazuje tendencje i zainteresowanie pewnymi zjawiskami.