Joanna Podgórska: – 72 lata temu Józef Ulma, jego ciężarna żona i ich sześcioro małych dzieci zostali rozstrzelani przez Niemców za ukrywanie dwóch żydowskich rodzin. Dzięki panu mają w Łańcucie ulicę, a w Markowej pomnik i szkołę swojego imienia. Teraz udało się otworzyć muzeum. Misja?
Mateusz Szpytma: – W pewnym sensie nawet misja rodzinna. Pochodzę z Markowej. Moja babka i Wiktoria Ulma, żona Józefa, były rodzonymi siostrami. Znałem tę historię z rodzinnego przekazu, choć niewiele się o niej mówiło.
W drugiej połowie 1942 r. Ulmowie przyjęli pod swój dach dwie żydowskie rodziny. Na strychu ukrywało się osiem osób, w tym dwie kobiety i dziecko. Wpadka nastąpiła po donosie granatowego policjanta. Niemiecki patrol najpierw zamordował ukrywających się Żydów i gospodarzy a potem jego dowódca Eilert Dieken podjął decyzję, by rozstrzelać też wszystkie dzieci. Było ich sześcioro. Najstarsza córka miała osiem lat, najmłodsza półtora roku. Wiktoria, która była wówczas w zaawansowanej ciąży, zaczęła rodzić podczas egzekucji.
Na wiosnę 2003 r., już jako historyk, zacząłem chodzić po wsi z notesem i magnetofonem, żeby zbierać relacje tych, którzy pamiętają czasy wojny. W momencie jej wybuchu w Markowej mieszkało 120 Żydów. Dzięki miejscowym chłopom udało się uratować 21 osób. Ideą muzeum jest pokazać udział Polaków na Podkarpaciu w ratowaniu Żydów. Ale nie tylko z perspektywy ratujących, lecz także ratowanych i całego historycznego kontekstu, w którym się to działo. Okupację pokazujemy m.in. poprzez niemieckie zarządzenia i pamiętnik 15-letniej Żydówki.
Przeżyła?
Niestety, nie. Przeżyła inna bohaterka naszej wystawy, która dziś daje wstrząsające świadectwo tego, czego doświadczyła jako dziecko w getcie.