Boston Port przy ul. Okólskiej na Mokotowie mieści się w ohydnej budzie, która kojarzy się raczej z magazynem niż z restauracją. Lecz od lat miłośnicy zup rybnych i dań morsko-rzecznych walą tutaj tłumnie. Po pewnym czasie otwarto drugą restaurację o tej nazwie przy ul. Żelaznej. Tam wprawdzie warunki są znacznie lepsze, lecz właściciele najwyraźniej nawiązują do zgrzebności pierwowzoru.
Prawdę powiedziawszy, nam smakoszom zbędne są posadzki, kandelabry i marmury. Ważniejsze, by w najskromniejszym nawet lokalu było czysto, pięknie pachniało z kuchni, a to, co znajdujemy na talerzu, było najwyższej jakości. I tak jest w obu Bostonach. Zupa rybna (a jest ich kilka) to rarytas. I to rarytas za małe pieniądze. Bo cóż to za suma: 12 zł za krem z suma. Steki z ryby maślanej czy też pieczona panga lub sola zaspokajają najbardziej wybredne podniebienia. Są też i bardziej oryginalne dania. Np. tilapia, czyli ryba żyjąca na ryżowiskach, gdzie ją wpuszczają azjatyccy chłopi, ponieważ wyjada ona wszelkie zielsko szkodzące ryżowi, by w końcu – gdy podrośnie – paść łupem najpierw rybaków, a potem warszawskich obżartuchów.
Są w Bostonach także i bardziej znane ryby rzeczne, jak pstrąg (przyrządzany na kilka sposobów) i węgorz (nie tylko wędzony). Miłośnikom ryb radzę przyspieszyć kroku. W zimne dni bowiem, gdy przy Okólskiej skończy się możliwość jedzenia na dworze, w środku lokalu zmieści się tylko parę osób. Trzeba więc będzie czekać na deszczu lub śniegu, aż zwolni się stolik. Chyba że popędzi się na Żelazną.