Prochu nikt tu nie wymyśla, nie ma zresztą takiej potrzeby. Od dawna wiadomo już, że XIX-wieczny azylowy model lecznictwa psychiatrycznego, oparty na zamykaniu chorych w psychuszkach – molochach położonych na dalekich peryferiach miast, nie sprawdza się. Pogłębia tylko izolację chorych psychicznie, więc na świecie dawno już o takim leczeniu zapomniano. Zamiast budzących strach wielkich „zakładów zamkniętych” niewielkie oddziały psychiatryczne w szpitalach ogólnych. A tam tylko ci, którzy naprawdę muszą być pod opieką 24 godziny na dobę. Cała reszta chorych leczy się w swoich domach. Na tym, w największym uproszczeniu, polega model psychiatrii środowiskowej, podstawa poprzedniej i zapowiadanej obecnie reformy. Perspektywa zamykania wielkich szpitali psychiatrycznych nie podoba się ani dyrektorom tych placówek (jest ich w Polsce 46), ani pracującym tam lekarzom i pielęgniarkom.
Gra na czas?
Ale coś zrobić trzeba, bo sytuacja w psychiatrii jest dramatyczna. Przeznaczamy zaledwie 3,4 proc. budżetu zdrowia na psychiatrię, a powinniśmy 5, taka jest europejska średnia, choć oczywiście są kraje, które przeznaczają o wiele więcej (np. Szwajcaria aż 12 proc.). W efekcie na leczenie ambulatoryjne czy na planowe przyjęcie do starego, od lat nieremontowanego szpitala, trzeba czekać nawet kilka miesięcy. A tymczasem liczba przypadków zaburzeń psychicznych wzrosła w ostatnich latach aż dwukrotnie. I to akurat nie jest tylko polska specyfika. Z raportu WHO wynika, że zaburzenia psychiczne i zaburzenia zachowania dotykają w pewnych okresach życia nawet 25 proc. populacji. Ryzyko zachorowania na depresję dotyczy aż 15 proc.