Spotkanie w 2006 r., 23 lata po zbrodni, tydzień po odkopaniu ofiary przez Archiwum X. Kamil miał wtedy 32 lata. W chwili zbrodni – 9.
Siedział w sieni. W gumowcach, spranym podkoszulku, dresach z lampasem. Obierał kartofle. – W czyim imieniu przychodzi? – zapytał. – Prywatnie? Z sądu? Co chce wiedzieć?
O Mamusi opowiadał długo. O ojcu rzucił kilka zdań: Skurwysyn to był i łajdak. Męczył Mamusię i mnie z bratem. Dziadka powiesił za nogi w stodole. Babcia wezwała policję. Zabrali go, wsadzili za znęcanie. Wrócił, skamlał przy płocie, żebyśmy go wpuścili. Obaj z bratem ubłagaliśmy Mamusię, żeby dała mu szansę.
Zrobiła to dla nich, żeby on, Kamil, i jego starszy brat Jurek mieli ojca. Szybko nauczyli się spać ze skafandrami i gumiakami pod poduszką. Przydawało się, kiedy Mamusia kazała uciekać w pole. Przyczajeni w zagonach słuchali, jak krzyczy, a potem półnaga kryje się w kurniku albo stodole. Nigdy nie biegła w ich stronę. Nigdy nie zdradziła, że wie, gdzie są.
Wołała ich dopiero, kiedy ojciec wsiadał na ogiera i pędził przed siebie. Dawała herbatę z neospazminą, ale i bez tego już byli spokojni. Wiedzieli, że jak zawsze wróci po kilku dniach. Pijany i agresywny albo trzeźwiejący i spokojny. To drugie głównie przed pogrzebem: kiedy w gospodarstwie nie było zajęcia, dorabiał jako grabarz. Dźwigał trumny, ubierał zwłoki. Modlili się, żeby tych pogrzebów było jak najwięcej.
– Czego nie rozumie? A gdzie przed 30 laty mogła pójść? Do pierwszego sekretarza PZPR? – pytał, sypiąc trzy łyżki kawy do szklanki. U nas, na Pniokach, nie było telefonu. Najbliższy u sołtysa, czasem dzwoniliśmy na milicję do Zamościa, ale przyjeżdżali niechętnie. Drogi nie mielim.
Dlatego w nocy z 11 na 12 września 1983 r.