Tekst został opublikowany w POLITYCE w sierpniu 2016 roku.
Poważne francuskie media (m.in. „Le Monde”, radio Europe 1) ogłosiły właśnie, że już nie będą publikować ani nazwisk, ani portretów terrorystów samobójców. Bo nie chcą ich „pośmiertnie gloryfikować”. Podpowiedź przyszła pewnie ze strony badaczy obu zjawisk: i terroryzmu, i samobójstwa. Rzecz w tym, by nadkruszyć motywacje potencjalnych naśladowców. Nie tylko tych uwiedzionych fanatycznym islamem, których ISIS nawołuje do wojny z niewiernymi każdą „chałupniczą” metodą, ale też ludzi tak zaburzonych, że znajdują w terrorystach ponury wzór. Przejmują ich brutalnie prosty modus operandi: cel uświęca środki. A celem jest upublicznienie za wszelką cenę swoich racji. Swoich czynów. Siebie. Swego wkurzenia, osamotnienia, zagubienia.
Zabicie jak największej liczby ludzi połączone ze zniszczeniem kulturowo lub logistycznie ważnego obiektu gwarantuje maksymalny rozgłos medialny i poruszenie społeczne. Terrorystom chodzi o sianie lęku, dezorientacji, niepewności – to jego istota. A „samotnym wilkom”? Tylko o swoje pięć minut w życiu, o „lajki”, o powszechną uwagę, której nie przyciągnęliby, zabijając się w samotności? To przeraża dziś społeczeństwa Zachodu nawet bardziej niż terroryzm.
Oba zjawiska wydają się wzajemnie napędzać. Lotnisko w Brukseli, promenada w Nicei, pociąg w Würzburgu, centrum handlowe w Monachium, festiwal muzyczny w Ansbach, kościół w Saint-Etienne-du Rouvay… Większość z nas chłonie szczegółowe relacje, pełne sugestywnych obrazów: zniszczenie po wybuchach, panika tłumów, rozpacz bliskich ofiar. I zastyga przed ekranami telewizorów w przerażeniu i poczuciu bezradności.