Sławomir Wiśniewski zwany Lolkiem, montażysta Telewizji Polskiej, 10 kwietnia 2010 r. ustawił w oknie pokoju nr 201 hotelu Nowyj niedaleko smoleńskiego lotniska Sewiernyj prywatną kamerę. Chciał nagrać lądowanie prezydenckiego samolotu we mgle. Ciekawiło go, jak uda się to małemu tupolewowi, skoro dwa dni wcześniej duży Ił 76 ledwie sobie poradził. W sąsiednich pokojach spali koledzy z innych ekip telewizyjnych i prasowych. Odpoczywali po wczorajszych zakrapianych urodzinach kierownika produkcji.
Około godziny ósmej Lolek musiał wyłączyć sprzęt, bo za jego oknem robotnicy zaczęli remonty. Usłyszał nienaturalny huk, aż ziemia lekko zadrżała, zobaczył 30-metrowy słup ognia, oniemiał, nerwowo zaczął szukać baterii, karty pamięci do aparatu. Pobiec w stronę lotniska czy nie pobiec? Na rosyjskim wojskowym terenie nie można swobodnie się przemieszczać. Pobiegł, po około 5–6 minutach był już na miejscu. Nadal nie wiedział, co się stało, oprócz tego, że to katastrofa jakiegoś polskiego samolotu. Krzyknął nieparlamentarnie: „Ja pierd…, to nasz!”, i nagrywał. Jeszcze nie wiedział, że to tupolew prezydencki.
Śmierć medialna
Kiedy Lolek filmował wrak samolotu, został zatrzymany przez rosyjskich funkcjonariuszy. – Tłumaczyłem, że mieszkam w hotelu, mam akredytację, jestem z polskiej telewizji, to moja robota, ale słabo działało – dzisiaj dziwi się, że nie chcieli go wykorzystać do dokumentacji miejsca, ale rozumie względy bezpieczeństwa. Rosyjscy funkcjonariusze zabrali mu kasetę (oddał inne nagranie), zatrzymali go na godzinę w samochodzie przy bramie lotniska. Potem pilnującemu go wojskowemu pokazał, że nic nie nagrał także na pozostałych kasetach (tymczasem sprytnie przewinął taśmę).
– Najbardziej obawiałem się, że stamtąd nie wrócę.