Z jednej strony kobiety szturmem zajmują miejsca w hierarchii społecznej zarezerwowane przez wieki dla mężczyzn. Wiele spośród nich wspina się na szczyty zawodowe czy polityczne bez feministycznej czy genderowej asekuracji, czyli kwot, parytetów itd. Mamy w Polsce drugą z kolei premier (trzecią w ćwierćwieczu), tym razem prawicową, a towarzyszy jej zastęp polityczek równie twardych w konserwatywnych poglądach (a więc brzydzących się „ideologią gender”). Przy tym z całą pewnością dorównujących kolegom po fachu w takich rzekomo męskich „przymiotach” przydatnych w polityce, jak ambicja, umiejętności manipulatorskie, agresja werbalna.
Z drugiej strony kultura popularna, w tym poppsychologia ze swoimi globalnymi hitami „Mężczyźni są z Marsa, kobiety z Wenus” Johna Graya (1992 r., 45 mln egzemplarzy na całym świecie) czy „Płeć mózgu” Anne Moir i Davida Jessela (1989 r.), głosi przekonanie o nieprzezwyciężalnych różnicach między płciami. I – choćby pośrednio – podtrzymuje nadzieję, że osobniki płci żeńskiej gatunku Homo sapiens tylko z racji swej rzekomo łagodnej, ugodowej, nastawionej na współpracę natury ulepszą świat. Zgrabne metafory zawarte już w tytułach tych bestsellerów utwardzają popularne stereotypy, że one są może trochę głupsze od nich (np. w matematyce czy odczytywaniu map) i płaczliwsze, ale jakże lojalne i macierzyńskie. Że co prawda trochę puste i próżne, ale za to mniej skłonne do bezwzględnej rywalizacji, poniżania przeciwnika, autorytaryzmu, upajania się władzą.
Te dwa obrazy ewidentnie się nie schodzą. Pytanie: Czy baby są jakieś inne? (by zacytować tytuł komedii Marka Koterskiego), należy do najbardziej rozgrzewających publiczne dyskusje: od debat naukowych po internetowe pyskówki.