Gdy ks. Bogumił otoczył duszpasterską opieką parafian w D., szybko odnalazł się w realiach, że pogrzeb to jedyny dochodowy sakrament na jego terenie.
O ledwie wiązanym końcu z końcem ks. Bogumiła dowodzą statystyki za ubiegły rok. Otóż odprawił odpłatnie do wieczności sześć dusz, a błogosławił na nowej drodze jedną parę. Komunie zmuszony był sobie darować. Choć nadzoruje jeszcze cztery kaplice filialne, niemożliwością jest skompletować majową porą garstkę do eucharystii.
Parafianie zaczęli odnosić wrażenie, że może byliby mu cenniejsi pośmiertnie. Słyszeli na własne uszy, jak ks. Bogumił przepraszał swoich dłużników za zwłokę: – Zwrócę przy najbliższym pogrzebie, albowiem od dłuższego czasu nikt mi nie umarł.
A schorowani, zalegający na wykrochmalonych poduszkach, poczuli presję z jego strony. Wręcz pretensję, że ciągle nie mają się na odejście.
Promocje
Zestresowani schorowani latami zwlekali z interwencją u wyższych ekscelencji w tak intymnej sprawie. Pokornie znosili swojski styl, jakim odnosił się do będących na ostatniej prostej. Przez per Czesiu, Zenobio, Romeczku. A – należy podkreślić – były to (często dziś już świętej pamięci) osoby w wieku osiemdziesiąt plus, niewartościowi za życia dysponenci mikroskopijnych emerytur. – Tyle lat, a jeszcze żyje? – zwracał się półżartem jak Zeus na Olimpie.
Rugał ich z ambony za każdą starczą niedyspozycję. Poczciwej Wiesławie, która 30 lat prała bieliznę ołtarzową, raz tylko spóźniwszy się na mszę, nie omieszkał tego wypomnieć. Popadła w depresję. Gdy podeszły wiekiem Józef nie wytrzymał i zaklął: – Ksiądz jesteś dupa, nie gospodarz!, wymienił go w ogłoszeniach parafialnych, przekręcając, że zabluźnił „pizda, nie ksiądz”.