Jest 2003 r. 10-letni Tymek Król lubi książki o czarodziejach i śni po tutejszemu. Chłopiec pochodzi z Wilamowic – trzytysięcznego miasta na pograniczu Śląska Cieszyńskiego i Małopolski, jedynego w Polsce, które ma swój własny język. Lubi też przesiadywać u babci Heleny. Musi tu być gwarno – przychodzą sąsiadki i rozmawiają, oczywiście po wilamowsku. Komuś może to przypominać niemiecki, komuś niderlandzki, może jidisz? Na ulicy już mało kto mówi po wilamowsku, wielu macha ręką: niech już umrze ten nasz język, tylko problemy przez niego były. I rzeczywiście, wszystko wskazuje na to, że język, który przetrwał osiem wieków, wydaje ostatnie tchnienia.
Tymek ma dopiero 10 lat, ale postanawia ten język zachować. Rodzice kupują mu dyktafon, zaczyna nagrywać. Łazi po ludziach, wierci dziury w brzuchach, bo wielu nie chce mówić do mikrofonu; czują niepokój, strach, niechęć, różnie. Sto osób tak nagrywa, po latach dzieci będą słuchały nieżyjących już dziadków z tymkowych taśm. Wszystko chce zachować, nawet przekleństwa, ale kto przy dziecku przeklnie? Wtedy Tymek sprasza dwie sąsiadki, co się nie cierpią, one rzucają się sobie do gardeł i chłopak już po chwili jest spokojny – wilamowskie przekleństwa nie przepadną.
Mija kilka lat, Tymek przechowywał język, teraz Tymoteusz go odradza. Ma kilkanaście lat, gdy w domu pojawia się internet, może – za zgodą rodziców – surfować kwadrans tygodniowo, a przez 15 minut da się zrobić wiele; wysyła maile w świat, świat zaczyna się interesować. Gdy w 2009 r. UNESCO wydaje „Atlas zagrożonych języków na świecie”, w Polsce za takie uznaje dwa: kaszubski i wilamowski. Przy tym ostatnim widnieje uwaga: „Poważnie zagrożony”.