Gdy Monika pierwszy raz odezwała się do świata, nie chodziło nawet o zbieranie na Mary pieniędzy (choć wiedziała, że pieniędzy teraz już zawsze będzie za mało). Bardziej o znalezienie lekarza, ludzi, kogoś, kto się Mary przejmie. Zobaczy w niej życie. Na Facebooku napisała: „Długo zastanawiałam się, jak zacząć, bo ta historia jak każda inna ma początek. Każda osoba, która mnie zna, wie, jak długo czekałam na upragnione dziecko”. Setki zdań, nizanych tygodniami w telefonie – z doskoku. Trochę się bała, trochę czuła jak emocjonalna ekshibicjonistka, spokojniej było jej w ukryciu. Ale też rozumiała, że schowana nic nie zdziała. I że to jakieś dziwne. Bo wcześniej wszyscy wiedzieli, że Monika jest w ciąży, że ma iść rodzić. I poszła. Zobaczymy się za trzy dni, jak wrócę z porodówki – machała do sąsiadów. A potem znikła. Raporty: „małogłowie”, „gronkowiec”, „sepsa”, „padaczka lekooporna”, puszczała esemesem najbliższym przyjaciółkom. Połączenia telefoniczne odrzucała.
Jak było?
Na mimozę nie trafiło. Przez 20 lat dorosłości sama szukała nieszczęść, żeby ratować. Na przykład skrzywdzone zwierzęta. Przez mieszkanie w mokotowskim bloku przeprowadziła korowody bezdomnych psów i kotów do adopcji. Przetargała wory ubrań dla dzieci bez rodziców, dorosłych bez pieniędzy. Chodziła po działkach, karmiła przygodnych lokatorów altan. Świecka Matka Teresa, religijnie chwiejna. Imprezująca po klubach, aktywna towarzysko i sportowo. Pracująca bardziej przy okazji, bez strategicznego budowania ścieżki kariery – od ośrodka dla uzależnionych, przez korporacje, bramki selekcyjne w klubach, skończywszy na organizacji eventów dla firm.