Reakcje na samobójstwo Chrisa Cornella dowodzą, że wciąż nie rozumiemy depresji
W kwietniu doroczny Światowy Dzień Zdrowia poświęcono depresji. Ale komunikatów prasowych nikt nie czyta, a statystyki są nużące. O depresji ciągle wiemy mało i niechętnie o niej rozmawiamy. I oto samobójcza śmierć muzyka Chrisa Cornella okazuje się dla wielu zaskoczeniem.
Śmierć wokalisty grupy Soundgarden określono jako „nagłą i niespodziewaną”. Fani, którzy dziś go opłakują, nie kryją zdumienia: przecież był w dobrym nastroju, cieszył się na kolejne występy. Żona rozpacza, że dzień wcześniej snuli wakacyjne plany i nic nie zapowiadało tragedii. Zaznaczyła, że rozmawiali przez telefon chwilę po udanym koncercie w Detroit. Mąż miał mówić niewyraźnie i powtarzać, że jest bardzo zmęczony i że zażył większą niż zwyklę dawkę leku psychotropowego. Pół godziny później, gdy zaalarmowany przez żonę ochroniarz wyważył drzwi, Cornell już nie żył. Według rzecznika policji w Detroit było to samobójstwo.
Ale Cornell nigdy nie ukrywał swoich problemów. Odkąd skończył 13 lat, był uzależniony od narkotyków i alkoholu, z czym całe dorosłe życie walczył. W głośnym wywiadzie, jakiego w 2014 r. udzielił magazynowi „Rolling Stone”, przyznał, że okresowo zmaga się z depresją i zaburzeniami lękowymi.
„Myślę, że od zawsze walczyłem z depresją i poczuciem osamotnienia” – opowiadał. Przyznawał, że w jego życiu bywały okresy, gdy nagle życie przestawało cieszyć, choć nie ma ku temu żadnego uchwytnego powodu. „Nie zdarzyła się żadna katastofa. Nie rozpada się zwiazek. Nikt nie ucierpiał w jakimś wypadku.