Ewa (50 lat, 31 lat w pracy socjalnej), była sama na dyżurze, kiedy przyszedł klient z nożem. Gdy wchodził, na jej biurku zadzwonił telefon. Chciała odebrać. Ale gość doskoczył ze słowami: nie będziesz k… wzywała policji. Wyrwał słuchawkę, rzucił na widełki. Gdy odchylił połę marynarki, zobaczyła nóż. – Dostałam nadprzyrodzonej siły – wspomina kobieta. – Złapałam go za tę marynarkę i wypchnęłam za drzwi, zasunęłam zamek. Nie wiem, jak mi się to udało. To cud, że w tak wielu wypadkach się udaje. Bo skala przemocy, jakiej doświadczają pracownicy socjalni, przeraża.
Opinia publiczna o problemie dowiaduje się, kiedy się nie uda. Jak w grudniu 2014 r. w Makowie pod Skierniewicami zginęły dwie pracownice Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej. Jedna spłonęła żywcem, druga zmarła w szpitalu wskutek oparzeń. Leszek G., niezadowolony, że nie dostał miejsca w domu pomocy społecznej, przyszedł z butelkami wypełnionymi benzyną. Dla części podopiecznych OPS, MOPS, GOPS i MOPR ta tragedia stała się osobliwą inspiracją. Już tydzień później we Wrocławiu mężczyzna, któremu odmówiono świadczenia, wyciągnął zapalniczkę i dezodorant, wywołał płomień. Szczęśliwie, ktoś go obezwładnił. Do typowej przemocy w tamtym czasie dołączyły jednak groźby: spalimy, zgrillujemy.
Nożem i siekierą
W świadomości społecznej Maków zaistniał jako eksces. – W Polsce problem agresji, przemocy wobec pojedynczych pracowników socjalnych jest zamiatany pod dywan – mówi dr Marcin Boryczko, pedagog społeczny. Dla niego i dla Anny Dunajskiej, specjalistki pracy socjalnej (oboje związani z Uniwersytetem Gdańskim), Maków stał się impulsem do badań. Dołączyli do nich specjaliści w dziedzinie BHP, doktorzy Aneta Grodzicka i Marcin Krause z Politechniki Śląskiej.