Całkiem niedawno wyszło na jaw, że na różne zabiegi kosmetyczno-pielęgnacyjne Emmanuel Macron przeznacza 26 tys. euro co kwartał. Sporo, ale działa. Na tle europejskich przywódców 40-letni lokator Pałacu Elizejskiego wygląda jak żwawy młodzieniec, z którym czas i stres obchodzą się łagodnie. Zdradzają wiek tylko przebłyski siwizny i zmarszczki na czole – brane za dowody troski i mądrości, więc tym lepiej.
Znamienne, że do tej pory większą sensację budzi związek Macrona z nieco starszą Brigitte niż fakt, że francuski prezydent dba o ciało. Bo to drugie jest już mało szokującym standardem, oznaką statusu, a często wręcz wyższą koniecznością. Zresztą nie tylko w prezydenckich pałacach. 28-letni Michał z Warszawy stosuje na przykład mniej kosztowne specyfiki koreańskie. Regularnie zamawia je w sieci, bo wyczytał, że jak nic na świecie wygładzają cerę i spowalniają starzenie. Ulubiony kosmetyk? Plastry na wągry. – Będę piękną dziewczyną! – śmieje się, gdy nakłada maseczkę na twarz (jeszcze jeden ulubiony upiększacz).
Michał gra w piłkę, biega, ma karnet na basen i sześciopak na brzuchu. Jest w stałym związku i na etacie. Nigdy nie pomyślał, że brakuje mu męskości. Narzeczona żartuje, że najbardziej męski jest w tej maseczce na twarzy. Albo zaczytany w „Sekretach urody Koreanek” (światowy bestseller, prezent od narzeczonej). Cowieczorne oczyszczanie twarzy to od dawna ich wspólny rytuał. Co przewrotnie potwierdza forsowaną przez psychologów tezę, że gdyby nie kobiety – do spółki z marketingowcami – dziś nie mówiłoby się tyle o „męskiej urodzie”, a mężczyźni nie przywiązywaliby do sprawy takiej wagi.
Męskość wspomagana
A przywiązują coraz większą. Z jednej strony dlatego, że mają dziś na to większe społeczne przyzwolenie, z drugiej – bo widzą, że coś można i da się w sobie poprawić.