Zbrojna gałąź
Strażnicy leśni walczą z ekologami w Puszczy Białowieskiej
Armia strażników leśnych liczy około tysiąca ludzi. Trzech, czasem czterech na jedno nadleśnictwo. Mają prawo używać przemocy, pokonywać bierny lub czynny opór. Mogą założyć kajdanki, użyć pałki, gazu, a nawet paralizatora. Mają też noże i broń palną.
Od kilku tygodni około 70 z nich rotacyjnie delegowanych jest do Puszczy Białowieskiej. Do walki z ekologami, którzy blokują jej wycinkę. 40, czasem nawet 50 chłopa pilnuje dwóch wielkich maszyn, harvestera i forwardera, które wbrew zakazowi Trybunału Sprawiedliwości tną Puszczę na zlecenie ministra Szyszki, aż wióry lecą.
Coraz częściej złe emocje biorą górę. Jak na ostatniej blokadzie, kiedy jeden ze strażników krzyczał z mściwą satysfakcją w głosie: „Ma być ból!”, przyduszając chłopaka twarzą do ziemi. Protestujący mają już kilkanaście obdukcji, tyle samo wniosków i zawiadomień złożonych do prokuratury w Hajnówce. A strażnicy czują się jak na misji w Afganistanie. Tak mówili Marcie Tarnowskiej, która po raz pierwszy od rozpoczęcia protestu spotkała się z nimi nie w lesie i nie podczas ich służby.
Dobry i zły policjant
Miejscowych strażników z Białowieży, Hajnówki i Browska już na zrębach i przy blokadach nie ma. Wycofano ich do innych zajęć. Pewnie ktoś zdał sobie sprawę, że wizerunki strażników są rozpowszechniane, a oni żyją tu, na miejscu. Poza tym, gdyby spotykali się z ekologami codziennie, mogliby się jakoś mimochodem zbratać. Więc do ochrony pracujących w Puszczy kombajnów wyznaczani są sami przyjezdni, którzy zmieniają się co tydzień.
Nowi zazwyczaj na pierwszej akcji są zdezorientowani. Czasem nawet uprzejmi dla protestujących. Zaskakuje ich, że obrońcy Puszczy mówią im grzecznie „dzień dobry”, pokazują, co jest napisane na transparentach, próbują tłumaczyć, w jakiej sprawie jest pokojowy protest.